Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
.." XLV Tego wieczora, kiedy schodziłem z góry tym stokiem, na którym nikogo już nie znałem, jak człowiek, którego na spoczynek w ziemi niosą milczące anioły, doznałem pociechy w starości. W owym stawaniu się drzewem ciężkim od ko- narów, stwardniałym od sęków i o zmarszczonej korze, jak gdyby czas namaścił już pergamin moich palców, a stawszy się sobą stałem się zarazem odpornym na rany. I mówiłem sobie, że kogos, kto tak się postarzał, żaden tyran nie mógłby zastraszyc odorem tortur, przypominającym odór skwaśniałego mleka, i że nie potrafiłby w nim niczego zmienic, albowiem całe życie wlecze się za nim jak podarty płaszcz przewiązany tylko jednym sznurkiem. Ja także mam już swoje miejsce w ludzkiej pamięci. I żadne zaparcie się moje nie miałoby teraz żadnego znaczenia. I przyszła mi także pociecha w mysli, że opadły już ze mnie pęta, jak gdyby moje stwardniałe ciało przemieniło się w materię niewidzialną i w skrzydła. I jak gdybym — nareszcie zrodzony z siebie samego — przechadzał się razem z archa- niołem, którego od tak dawna szukałem. Jak gdybym, odrzucając starą powłokę, objawiał się nagle zdumiewająco młody. A w tej młodości nie było zapału ani pożądania, ale jakas niezwykła pogoda ducha. Była to młodość otwierająca się na wieczność, nie zaś taka, która u zarania życia otwiera się na jego zamęt. Bogata w przestrzen i czas. I wydawało mi się, że teraz, kiedy skończyłem już się stawać, stałem się niesmiertelny. Podobny byłem także do człowieka, który znalazł na drodze zasztyletowaną dziewczynę. Niesie ją w muskularnych ramionach, bezwładną i osuwającą się ku ziemi, jak naręcze róż, przeszytą stalowym piorunem i spiącą słodkim snem, nie- mal usmiechniętą, gdy tak opiera białe czoło na uskrzydlonym ramieniu śmierci; a on niesie ją na równinę, gdzie znajdzie tych, co ją uzdrowią. „Przeleję w ciebie moje własne życie, ty moja piękna uspiona; bo nie dbam już o marność świata ani o ludzką złość czy ambicje, ani o majątek, który mógłby mi przypaść, ale o to tylko, w co się sam przemieniam; i oto niosąc to brzemi˛ ku uzdrowicielom z równiny, stanę się światłem oczu, pasmem włosów na czy- stym czole, a jesli uzdrowiwszy ją, nauczę ją się modlić, doskonałość duszy da jej prostotę roslinnej łodygi, mocno zakorzenionej i rozkwitłej..." 123 Nie jestem zamknięty w granicach ciała, które trzeszczy jak wyschła kora. Kiedy schodzę wolno stokiem owej góry, zdaje mi się, że ciągnę za sobą niby obszerny płaszcz wszystkie zbocza i równiny, naszyte tu i tam swiatłami domostw niby złotymi gwiazdami. Pochylam się jak drzewo pod ciężarem otrzymanych darów. Spi mój lud: śpij dalej, błogosławię cię. Niech słonce niespiesznie wyrwie was łagodnej nocy! Niech moje miasto zdo- ła jeszcze odpocząc, zanim o brzasku dnia rozprostuje skrzydła i porwie się do pracy. Niech ci, których wczoraj dotknęło nieszczęście, a którzy korzystają z mo- mentu odroczenia, jaki im zsyła Bóg, czekają jeszcze, zanim podejmą znów brze- mię świeżej żałoby, nędzy, wyroku albo trądu. Niech spoczywają jeszcze na łonie Boga, wszyscy przygarnięci do serca, wszyscy uzyskawszy przebaczenie. Ja was poniosę, jak brzemię. Ja czuwam nad wami: spijcie jeszcze. XLVI Ciążyło mojemu sercu brzemię świata, jakbym to ja był zań odpowiedzialny. Na pustkowiu, oparty o drzewo i z rękami skrzyżowanymi na piersi, stojąc w wie- czornym wietrze, biorę jak zakładników tych, którzy zagubiwszy własny sens ży- cia, muszą go odnaleźc we mnie. Tak zagubiła sens życia prosta kobieta, której dziecko umiera. Stoi jakby nad brzegiem otchłani — nad brzegiem przeszłości, do niczego już niepotrzebnej. Jest jak gąszcz lian oplatających się dokoła kwit- nącego drzewa, które nagle uschło. Na co mi teraz, pyta, te liany? Na co mleko, które wzbiera w moich piersiach? A oto człowiek, którego trąd obejmuje jak powolny płomien i który nie wie już, co robic z porywami rodzącymi się w jego sercu. Albo inny, którego znasz i który bierze w posiadanie swą nieuleczalną a złosliwą chorobę: rozpoczął był dziesiątki prac, dla których powinien żyć długo, jak drzewo cierpliwie rozpina- jące siec swoich korzeni, a oto nagle widzi, że zatrzymują się w nim zbiegające się a niepotrzebne już włókna, że zawieszony jest nad swiatem w powietrzu i po- zbawiony oparcia. Albo ten, któremu spłonęły spichrze, albo mistrz-złotnik, który utracił prawą dłon. Albo ci wszyscy, których oczy zgasły. Zaciążyło nad moim sercem brzemię wszystkich ludzi, co nie umieli znaleź pomocnego ramienia. Których bliscy odepchnęli albo z nimi zerwali. I tego czło- wieka, który — cały zawęźlony cierpieniem — przerzuca na nędznym legowisku ciało, bardziej nieprzydatne dzis niż połamany wózek, i może wzywa śmierci, ale smierć go odtrąca. I woła: „Po co, Boże mój! Po co!" Wszyscy oni są jak żołnierze rozbitej armii. Ale ja ich zbiorę z powrotem i poprowadzę do zwycięstwa. Bo dla wszystkich armii przygotowane jest zwycię- stwo, tyle że zwycięstwa bywają różne. B0 ci ludzie są, jak i tylu innych, tylko jednym odcinkiem procesu życia. Z więdnącego kwiatu sypie się nasienie, nasio- na butwiejąc wypuszczają łodygi, a z każdej pękającej poczwarki wysuwają się skrzydła. Bo próchnicą jesteście, pokarmem i stopniem dla cudownego wzwyż- wstępowania boskiego! XLVII Czy nie wstyd wam, mówiłem im kiedys, nienawiści, niesnasek i złości? Czy nie wygrażacie pięścią z powodu krwi wczoraj przelanej? Ze starcia możecie wyjść odnowieni, jak dziecko wychodzi z rozdartego łona, a owad — skrzydlaty i piękniejszy z rozdartej poczwarki. Ale co zrozumiecie, patrząc przez pryzmat wczorajszego dnia i prawd, które pozostały już tylko pustą Powłoką? Zawsze bo- wiem, opierając się na doswiadczeniu, porównywałem ludzi, którzy się zwarli, gotowi rozszarpac się wzajemnie, do krwawej próby miłosnej. A owoc tego związ- ku nie jest ani z jednego, ani z drugiego, ale z obojga. I nad obojgiem zapanuje. I w nim się pogodzą aż do dnia, kiedy sami staną się dla następnego pokolenia krwawą próbą miłości. To prawda, że cierpią męki rodzenia. Ale kiedy przejdzie męka, nadchodzi go- dzina swiętowania. Odnajdują się w nowo narodzonym. Widzicie? Kiedy noc was ogarnie i uspi, jesteście wszyscy do siebie podobni. Nawet, jak mówiłem, i więź- niowie, którzy noszą na szyi znak skazanych na smierć: i oni się nie różnią od innych. Ważne jest tylko to, żeby się odnaleźli w miłości. Przebaczę wszystkim zabójcom, bo nie chcę poddawac się sztucznym rozróżnieniom wprowadzonym przez język. Ten pierwszy zabił z miłości do swoich bliskich, gdyż tylko miłoś każe rzucać życie na szalę. A drugi także zabił z miłości do swoich bliskich. Spró- bujcie to zrozumiec i zrezygnujcie z nazywania błędem tego, co jest sprzeczne z waszą prawdą, prawdą zas — to, co jest sprzeczne z błędem