Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Sprawa jest na tyle ważna, że skorzystam z tej propozycji. – Banecki wstał i podszedł do aparatu. Telefonistka połączyła go z misją Republikanów, którą otwarto niedawno we Wrocławiu. – Z pułkownikiem Surmaczem – poprosił hrabia; zapadła kilkunastosekundowa cisza. – Tu Banecki, czy mógłby mi pan przybliżyć w paru słowach sprawę Strzelina, tak, chodzi w szczególności o te gazy bojowe... Tak, tak, to wszystko co chciałem wiedzieć. Dziękuję. Słuchawka, a potem sam hrabia, powędrowali na swoje miejsca. – Mam już jasność w tej sprawie, panie Burmistrzu – powiedział, upijając łyk wody ze swojego kubka. Było zbyt gorąco i za duszno na herbatę. – Proszę kontynuować. – Doskonale. To, o czym panu przed chwilą wspomniałem, było oficjalną wersją zdarzeń. Tak naprawdę, laboratoria na terenie kamieniołomów miały zupełnie inne zadanie. – Doprawdy? Jakież to? – Jeszcze za Gierka rozpoczęto w nich produkcję naszej broni chemicznej. – To ciekawe zagadnienie, ale nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z naszymi rozmowami. – To proste. Zadanie zostało wykonane. Na bazie poniemieckich zasobów wyprodukowaliśmy ponad dwie tony jednego z najbardziej śmiercionośnych gazów, jakie poznał człowiek. Polak potrafi, jak to mówią, panie hrabio. – Cóż, wprawdzie natura była dla nas skąpa i nie wyposażyła ludzi w organa chroniące przed gazem, ale od czegóż są maski przeciwgazowe. Zresztą, pomijając już aspekty humanitarne, kompleks lotniska jest dostatecznie zabezpieczony przed tego typu atakami. Rosjanie byli zdecydowani pod tym względem i dlatego brali swoją miarę przy projektowaniu podobnych miejsc. Zapewne udałoby się zagazować nieszczęśników przy wlotach korytarzy, ale zajęłoby to tyle czasu, że reszta wykonałaby zadanie zniszczenia samolotów i tanków. – Zatem przyjąłby pan za pewnik, że nie zawaham się użyć tych gazów, by odbić lotnisko. – Muszę uczciwie przyznać, że takie założenie nie wydałoby mi się nierealne. – To proszę posłuchać mojej propozycji. Godzina na opuszczenie lotniska i pozostawienie sprzętu w stanie nienaruszonym. Za to udzielam gwarancji na wolne opuszczenie Borów, po wcześniejszym rozbrojeniu wszystkich, którzy się poddadzą. – A alternatywa? – Atak chemiczny... – Jak już mówiłem, podjąłbym to ryzyko... – ...na Poznań. Hrabia zamilkł. Spojrzał prosto w zimne oczy Sobieszczuka. Starał się wywnioskować z tego spojrzenia, na ile słowa Burmistrza mogły być blefem, ale w beznamiętnych, stalowych źrenicach nie znalazł najmniejszej wskazówki. Za to twarz kanclerza zdawała się wyjaśniać sprawę. Przerażenie człowieka, który wierzy w to, co przed chwilą usłyszał, było bardzo przekonujące. – Nie odważyłby się pan na taki czyn... – A co mogłoby mnie przed tym powstrzymać? Opinia publiczna? Ta po naszej stronie wychwalałaby mój postępek pod niebiosa. W końcu oszczędziłbym tym życie setek naszych żołnierzy i zdobył upragnione czołgi. A opinia waszej strony? Powiedzmy, że zapadłoby tam wymowne milczenie, by nie powiedzieć: martwa cisza. Banecki pokiwał głową. – To mocny argument, przyznaję, że musiałbym wziąć pod rozwagę pańskie słowa. – Dla dodania im powagi, mógłbym nakazać zrzucenie kilku pojemników, tak na zachętę... – To jednak nie poker. – Hrabia opuścił wzrok. – Poddaję się. Znając moich partnerów z Rady zapewne wygrałby pan to starcie. – Dla pańskiej informacji, panie hrabio. – Burmistrz wstał ze swojego fotela i podszedł do drewnianej skrzyni, stojącej w kącie. Podniósł wieko i wyjął z wnętrza żółty pojemnik oznaczony serią cyfr. Położył go przed Baneckim na stole. – Oto wszystko, co pozostało po projekcie „Śniadecki”. Jeden, jedyny pojemnik sarinu. Na dodatek pusty, jego zawartość pomogła w pewnym... oczyszczeniu. Nie ma polskiego arsenału chemicznego. Niestety, to tylko kolejny mit, który jednak mógł okazać się bardzo przydatny w konkretnych okolicznościach. * * * – Nie dajmy się zwariować – stwierdził Zawada. – Jeśli nawet zaminowali ten teren, to wstrząsy sejsmiczne skutecznie zlikwidowały takie przeszkody. – Tak pan sadzi? – Filipek nadal był nastawiony sceptycznie. – Owszem, spójrzcie na to. – Wskazał pryzmę kamieni, leżących pod ścianą po prawej. Przerzucił kilka z nich i wydobył to, czego szukał, fragment metalu wbity w jedną z brył. Adamczyk przyjrzał się odłamkowi w świetle latarki. – Mina przeciwpiechotna. Nie ma wątpliwości. – To co? Idziemy? – Sprawdźmy najpierw halę – zaproponował Adamczyk. – Potem sprowadzimy kilku saperów, techników. Założymy oświetlenie i zajmiemy się przeszukiwaniem reszty. – To niegłupia myśl – poparł kolegę drugi z komandosów. – Zgoda. – Zawada niechętnie, przystał na odłożenie wyprawy w głąb tunelu. Zgasili latarki i ponownie, opierając się tylko na przyrządach optycznych, ruszyli na zwiedzanie ogromnej konstrukcji. Po kwadransie mieli już dokładny obraz całości. Znaleźli jeszcze trzy podobne tunele i prowadzące w górę jednej ze ścian hali, metalowe schody. Miały co najmniej dziesięć kondygnacji i niknęły gdzieś wysoko w mroku. – Proponuję wracać do windy – powiedział Adamczyk, gdy znaleźli się u podnóża schodów