Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Chodźmy dziś, jest mały wieczorek przyjacielski... — Jakoś nie mam ochoty. — Namawiam, rozrywka, dystrakcja — potrzebne, konieczne. — Nie chce mi się. — Potrzeba się przemóc. — Później... kiedyś... zobaczymy. — Będę natrętny — rzekł pan Florian — przyjadę pod wieczór i zabiorę pana gwałtem. Leonina zaśpiewa, a tęskni biedaczka po panu. — Ja po niej nie. — Osobliwsza obojętność, tak śliczna, urocza dziewczyna. — Serce mam żałobą okryte. — Kwiatek na czarnym tle doskonale się wydaje — szepnął z uśmiechem Maluta i odchrząknął znacząco. — Nie lubię kwiatów, więdną zbyt prędko. — Ale pachną i bawią oko. Rozmowa się przerwała, ale po kilkakroć uparcie na jeden ją przedmiot naprowadzając, pan Florian tak zmęczył kasztelana, że w końcu wymógł na nim obietnicę pojechania tegoż dnia do komandora. Słowo, które nareszcie wyrwał gwałtem prawie panu Adamowi, zdawało się go cieszyć niepomału, jakby wielkie otrzymane zwycięstwo: zacierał ręce, całował kasztelana, dowcipował, uśmiechał się, oświadczał z przyjaźnią niezłomną i wybiegł nareszcie, zapowiadając po kilkakrotnie, że wieczorem zajedzie po kochanego kasztelana. Nie z wielką ochotą wybierał się na ten wieczór pan Adam, nie chciał się na świat pokazywać, wiedział, ile mu to nieprzyjemności sprowadzić mogło, ile osób nieżyczliwych spotkać będzie musiał; ale słowo się rzekło, zresztą dziwna jakaś na drobne sprawy objęła go obojętność. Gdy o umówionej godzinie przybył pan Florian z wysoko i starannie ułożonym tupetem, szpadką u boku, w aksamitnym fraczku, w trzewikach na wysokich obcasach, wyglądający jakby wzięta z dziennika francuskiego karykatura, kasztelan dał mu się pociągnąć, nie opierając się więcej, nie myśląc prawie, co czyni. Przed mieszkaniem komandora stały już mnogie powozy, wieczór zapowiadał się bardzo świetnie. Gospodarz powitał przybyłego bardzo grzecznie i uprzejmie, troskliwie dopytując o jego zdrowie, po czym odciąg— nięty zaraz odszedł na stronę. Kasztelan ujrzał się otoczony od dawna mu obcym tłumem, którego oczy, zaostrzone ciekawością, ze wszech stron zwracały się na niego. Przybrał minę prawie pogardliwą, obojętną, nie myśląc się narzucać nikomu. Może tej postawie winien był, że parę figur mniej wybitnych zbliżyło się do niego przez ciekawość. Kasztelan mówił głośno i odegrywał dosyć dobrze rolę człowieka, któremu sprawy i ludzie dosyć są obojętni — odzywał się o nich niemal z lekceważeniem. Po fizjognomiach poznać było łatwo, że jednych to dziwiło, drugich rozdrażniało; szeptano po kątach z przekąsem, spoglądano nań wyzywająco; przepływając wszakże po kilkakroć te tłumy, kasztelan szczęśliwie się przez nie przebijał, nie zaczepiany wyraźniej po drodze; zdawało mu się nawet, że ten wieczór przejdzie dosyć spokojnie i zostawi tylko po sobie wspomnienie pierwszego wystąpienia o swej sile, po dłuższej żałobie i odosobnieniu. Wśród dosyć licznych gości jeden szczególniej odznaczał się, około którego najwięcej skupiali się przytomni, przy którym najpilniej zabiegał gospodarz — cudzoziemiec ogorzały, niepiękny, niezbyt już młody, ale ubrany wytwornie, śmiały i gadający za trzech. Spojrzał on kilkakroć z ukosa na kasztelana z wyraźną niechęcią i wzgardą: wzrok jego nawet zbyt może często zatrzymywał się na nim. Ten człowiek, którego twarzy dawniej gdzieś widzianej przypomnieć sobie nie mógł pan Adam, jątrzył go i wyzywać się zdawał— Na próżno usiłował przywieść na pamięć, kędy go i kiedy mógł widzieć: drażnił go sobą jak zagadką, nie było się kogo zapytać o niego. Pan Florian, wprowadziwszy na pokoje kasztelana, zaraz się jakoś zaszył w kątek i odszukać go już nie było podobna. Wzrok pana Adama niespokojnie badał tę twarz, której oczy nawzajem szukać go i mierzyć się zdawały. Po kilkakroć usiłował spytać o tego cudzoziemca, którego obejście, śmiałość, głośne przechwałki i dowcipy zwabiały nieustannie ciekawych dokoła. Postanowiwszy wreszcie mordującą go przebić tajemnice począł szukać kasztelan pana Floriana i znalazł zamyślonego, w cieniu, smutnego, z miną stworzenia, które popełniwszy psotę jakąś, czuje, że go za nią czekają razy. — Dobrze — rzekł — żem cię przychwycił nareszcie; mówże mi, co to jest za figura nieznośna ten — ten, widzisz go tam, ogorzały jakiś Gaskończyk. Przysiągłbym, że go już gdzieś widziałem. Francuz stał bardzo blisko, ale Maluta udał naprzód, że go nie widzi, potem — przyparty mocniej — zaklął się, że go nie zna, co było zupełnym niepodobieństwem, bo pan Florian znał wszystkich: było to jego powołaniem. — Jak to? Ty? Ty byś kogo tu nie znał i siedział spokojnie?! — zaśmiał się pan Adam. — Ale to nowy jakiś przybysz! Dalipan, nie wiem; chyba pójdę na zwiady. To mówiąc wymknął się pan Florian, ale już więcej nie wrócił, a kasztelan, zniecierpliwiony, musiał zadać pytanie jednemu ze znajomych, który nazwiska cudzoziemca nie pamiętał; wiedział przecie, że od niedawna był w Warszawie, że chciał wstąpić w służbę Rzeczypospolitej i że król jegomość niezmiernie go polubił. Na tym badaniu przeszedł czas do wieczerzy, która na chwilę tylko poprzedziła grę, wkrótce rozpoczętą w salonie białym. Kasztelan, który tu parę razy wyszedł wygrany, nie mógł się teraz przyzwoicie uwolnić od gry choć niewielkiej i przystąpił z innymi do stolika. Zrazu gospodarz sam ciągnął bank, ale po jakimś czasie dozwolił Francuzowi przybyłemu zastąpić siebie, aby mógł pokazać pewną w grze modyfikację świeżo przyjętą we Francji. Hrabia de St. Géron (gdyż on to był, nie kto inny) wyrzucił na stół tysiąc czerwonych złotych i rozpoczął grę. Kasztelan, który stał przy stole, wyzwany urągliwym spojrzeniem Francuza, nie mógł się powstrzymać od walki: pierwszy raz w życiu żyłka w nim do gry zadrgała, obudziła się chęć upokorzenia tego impertynenta, który go widocznie swym wzrokiem i postawą zaczepiał i wywoływał. Obliczył myślą to, co miał w domu, i rzucił na kartę pięćset czerwonych złotych