Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jedyny przejazd przez rzekę Ruvumę jest możliwy w Mikindani, to znaczy przy samym jej ujściu do oceanu. Ten prom też mało pewny, lecz jedyny. Musicie więc, nolens volens, jechać tamtędy. Tak więc przypadkowa wizyta w misji i rzeźbione krucyfiksy zadecydowały o losie dalszej wyprawy. Zamiast jechać do Lindi, skręcili w drogę boczną, skrótem wprost na Mikindani, gdzie mieli dostać list polecający od district commissionera dla władz portugalskich. W Mikindani spodziewali się zobaczyć twarz zdawkowo uśmiechniętego, dobrze ułożonego angielskiego wyższego urzędnika, czyli szablonową twarz bwana disi, gładko wygoloną i pasującą do każdego krawata, byle nie odbiegała od towarzyskich przepisów. Twarz, która już przeszła przez wszystkie szczeble urzędniczej kariery i wczuła się w prawa oraz potrzeby imperialnych interesów Wspólnoty Narodów i życzeń Najjaśniejszej Pani — Królowej Brytyjskiej. Tymczasem spotkała ich miła niespodzianka: wyszedł oto do nich spoza biurka wcale nie żaden disi, tylko po prostu John, ze szczerym, ufnym, kanadyjskim spojrzeniem i dobrotliwym, bezpośrednim, wcale nie ułożonym uśmiechem. Od pierwszej chwili stali się przyjaciółmi, jak to bywa między tak zwanymi swojskimi typami. Ten John miał żonę Barbarę, pulchniutką kobietkę. Tworzyli wielce dopasowaną artystyczno- literacką parę, bo on pisywał, ona malowała. John był zrównoważony, nieco powolny i safandulski, więc Barbara wodziła go za nos. (Czasami sprawia to obu małżonkom przyjemność.) Zresztą Barbara była naprawdę przemiła ze swoim zielonym spojrzeniem czarno oprawionych oczu. Zmysłowo rozchylone wargi odziedziczyła chyba po matce Francuzce. Urzędowa rozmowa z Johnem jako disi trwała niezmiernie krótko. Bywają w życiu takie cuda, kiedy ludzie przylgną do siebie nagle i bez żadnych logicznych podstaw. Tak się stało z Zygmuntem, Johnem, Margaret i Barbarą. — Martwi się pan portugalską wizą? Ależ, mój drogi, żyjemy tu nad granicą na przyjacielskiej stopie. Ja posyłam dżin, oni mnie wino. — Tak... tak, ale ja nie jestem bwana disi, tylko zwykłym sobie bwaną. — Więc dostanie pan ode mnie list polecający, dokupi pan do niego butelkę dżinu i sprawa rozwiązana. Tymczasem oddaję do waszej wyłącznej dyspozycji jeden z pokoi mojego „zamku”, rozgośćcie się w nim, na jak długo chcecie. Ja niestety jutro o świcie wyruszam w służbową safari po mojej prowincji. Barbara oczywiście zostaje, więc będzie rada was gościć. — Mam lepszą myśl! — zawołała Margaret. — Jak długo ma pan zamiar bawić na tym służbowym objeździe? — Ze dwa tygodnie. — Więc mądrzej będzie, zamiast tu bezczynnie siedzieć, zabrać Barbarę z nami do Mozambiku, cóż wy na to? — Ależ wspaniała myśl! — podskoczyła entuzjastycznie Barbara. — Jadę! Nie darmo John nazywał swoje mieszkanie zamkiem. Rzeczywiście, zarówno biuro, jak i prywatne apartamenty mieściły się w starej poniemieckiej fortecy, otoczonej zębatym murem. Budowana w stylu wschodnim, pełna była krętych a wąskich korytarzy, spiralnych schodków i tajemniczych wykuszy. W obszernych mrocznych salach wisiały nad głowami ciężkie sklepienia. Z okalającej werandy rozpościerał się daleki widok na otwarty ocean. Właśnie jest odpływ, więc żeglowe kutry Zanzibaru odpoczywają na brzegu niby kaczki w szarym błocie. Dookoła, jak w Dar es-Salaam, pełno kokosowych palm. Ich liście — wysmukłe palce muzykalnych dłoni — sięgają aż do najwyższych pięter. Na werandzie stoją we czwórkę ramię w ramię przed chwilą jeszcze nieznajomi ludzie, teraz nierozłącznie związani sympatią i wspólnym umiłowaniem włóczęgi. Wystartowali nazajutrz rano w dwie przeciwne strony: John pieszo na czele karawany Murzynów- tragarzy, a oni we trójkę samochodem. Łagodnym spadem spuszczali się od Mikindani ku morzu. Początkowo droga wiodła poprzez plantacje sizalu; była to pora kwitnienia, więc z każdej agawy wystrzelała w górę prostopadła, na kilka metrów wysoka kita ze storczykowato rozmieszczonym kwieciem. Szosa była szeroka i troskliwie pielęgnowana, pełna świeżo malowanych drogowych znaków i pryzm kamieni po bokach, przygotowanych do reperacji. — Pilnują tej drogi jak oka w głowie — powiedziała Barbara głosem stłumionym, idącym jakby spod ziemi. Kanapka samochodowa okazała się bowiem nazbyt krótka do pomieszczenia trzech osób obok siebie, więc Barbara, pulchna, mała kulka, zginęła gdzieś w głębi pośród sprężyn sie- dzenia. — Pilnują tej drogi, bo prowadzi do Mtuary — wyjaśniła jeszcze. — Co to za Mtuara? — zapytała Margaret. — Co?! — krzyknęła Barbara w zdumieniu, wyskakując ze swego ukrycia. — Co? O Mtuarze jeszczeście nie słyszeli? Wszak ma to być ósmy cud świata, olbrzymie europejskie miasto. Rząd Jego Królewskiej Mości przeznaczył na to miliony. Ten port ma obsługiwać wszystkie cudownie prosperujące plantacje orzeszków ziemnych. — Daleko to stąd? — zaciekawił się Zygmunt. — Kilka mil w bok, ale szkoda czasu, nie ma jeszcze na co patrzyć. Wszystko w projekcie i na papierze. Wkrótce gościniec się rozwidlił. Na pierwszy rzut oka obie odnogi wydawały się jednako ważne i jednako szerokie. Skręcili w prawo i zaraz wszelkie złudzenia pierzchły. Asfalt się skończył, zaczęły się wertepy. Po kilkunastu już minutach droga zwęziła się do rozmiarów zwykłej sobie dróżki polnej. Na tym rozwidleniu więc kończyło się srogie oko różnych panów kontrolerów, a więc i ostatnie ślady drogowych reperacji, na miejsce asfaltowej gładzizny przyszły głębokie koleiny, dziury i kamienie. Zaraz dalej dołączyły się piaski i wreszcie auto ugrzęzło. — Kłania nam się Itiga!— przypomniała Margaret