Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Wasza wielmożność nie wie pewnie, że był zupełnie nowy — odrzekł pocztylion. — I szyby rozbite — westchnęła Jahela, siedząca na mantelzaku na brzegu szosy. — Gdybyż tylko szyby — rzekł mój drogi mistrz — można by na to poradzić spuszczając firanki, ale butelki są zapewne w tym samym stanie, co szyby. Muszę przekonać się o tym, jak tylko podniosą powóz. Również niepokoi mnie los Boetiusa i kilku innych dobrych dzieł, które zostawiłem pod siedzeniem. — Mniejsza o to, mam karty w kieszeni — przerwał pan d'Anquetil. — Ale czy nie będziemy wieczerzali? — Myślałem o tym — rzekł ksiądz. — Nie darmo dał Bóg na użytek ludzi zwierzęta zamieszkujące ziemię, niebo i wodę. Jestem doskonałym rybołówcą; czyhanie na ryby z wędką w ręku szczególnie jest właściwe dla mego umysłu refleksyjnego i Orna widziała mnie nieraz, jakem trzymał wędkę zdradziecką, rozmyślając nad prawdami wiekuistymi. Nie troszczcie się o wieczerzę. Jeżeli panna Jahela zechce dać mi jedną ze szpilek podpinających jej stroiki, zrobię z niej natychmiast haczyk i pójdę łowić do rzeki. Śmiem ufać, że przed nocą przyniosę wam kilka karpików, które usmażymy na ogniu z gałęzi. — Widzę — rzekła Jahela — że wracamy do stanu dzikości. Ale nie mogę dać ci szpilki, księże kochany, jeżeli nie dasz mi coś w zamian; inaczej przyjaźń nasza mogłaby się zerwać, a tego nie chcę. — Zrobię więc korzystną zamianę — rzekł mój drogi mistrz — zapłacę ci szpilkę pocałunkiem, moja panno. I biorąc szpilkę przymknął ustami do twarzy Jaheli z grzecznością, wdziękiem i przyzwoitością niezrównaną. Straciwszy dużo czasu, powzięliśmy wreszcie postanowienie najrozsądniejsze. Dużego pocztyliona, który przestał tymczasem pluć krwią, posłaliśmy do Tournus, konno, by sprowadził kołodzieja, gdy tymczasem towarzysz jego rozpalać miał ognisko w ustronnym jakim miejscu. Powietrze ochłodło bowiem i wiatr się zrywał. Przy drodze, może o sto kroków przed miejscem, gdzie spotkała nas katastrofa, była góra kamienna, w której podnóżu zostały w kilku miejscach pieczary po kamieniołomach. W jednym z takich zagłębień postanowiliśmy przy ogniu czekać powrotu pocztyliona posłanego do Tournus. Drugi pocztylion przywiązał pozostałe trzy nasze konie — z których jeden był kulawy — do pnia drzewa, niedaleko od naszej jaskini, a ksiądz, któremu udało się sporządzić wędkę z gałązki wierzbiny, ze sznurka, korka i szpilki, poszedł łowić do rzeki, zarówno by zaspokoić swą skłonność do filozoficznych rozmyślań, jak i po to, by przynieść nam ryby. Pan d'Anquetil, pozostawszy w pieczarze ze mną i z Jahelą, zaproponował grę w lombra. Jest to gra na trzy osoby i do tego hiszpańska, a więc, jak rzekł nam, stosowna dla awanturników takich, jakimi my byliśmy obecnie. I rzeczywiście nasza mała gromadka, o zmroku, wśród złomów kamieni na tej bezludnej drodze, godnie mogła figurować w przygodach Don Kichota, którymi zaczytują się służące. Graliśmy więc w lombra; gra ta wymaga skupienia, ja myliłem się ciągle i mój niecierpliwy partner już zaczynał się sierdzić, gdy w blasku ogniska ukazała się szlachetna i uśmiechnięta twarz mego drogiego mistrza. Z węzełka zrobionego z chustki ksiądz Coignard wyjął cztery czy pięć niewielkich rybek, które nożem swoim, z wizerunkiem zmarłego króla na triumfalnej kolumnie, tak zręcznie rozpłatał i czyścił tak wprawnie, jak gdyby całe życie był strawił między rybaczkami na targu. Tak bowiem celował zawsze w najdrobniejszych jak i w największych swoich przedsięwzięciach. Układając zdobycz swą w popiele, mówił: — Muszę wam powiedzieć, że gdym szedł w dół rzeki szukając dogodnego miejsca do połowu, ujrzałem ową apokaliptyczną kolasę, która tak przeraża pannę Jahelę. Zatrzymała się w pewnej odległości za naszą karetą; musieliście ją widzieć tu, jak przejeżdżała, podczas gdy ja łowiłem w rzece; duszę panny Jaheli musiało to nieco uspokoić. — Nie widzieliśmy jej — odrzekła Jahela. — Musiała zatem udać się w dalszą drogę, gdy już było zupełnie ciemno; ale przynajmniej słyszeliście jej turkot. — Nie słyszeliśmy nic — rzekła Jahela. — A więc — rzekł ksiądz — ślepa to noc i głucha, bo nie do uwierzenia jest, by kareta z całymi kołami i zdrowymi końmi pozostała na drodze. Cóż by tam robić miała? — Tak, cóż by tam robiła?... — rzekła Jahela. — Wieczerza ta — rzekł mój drogi mistrz — prostotą swą przypomina te wieczerze z Biblii, gdy pobożny podróżnik nad brzegiem rzeki wraz z aniołem spożywał ryby Tygrysu. Ale brak nam chleba, soli i wina. Spróbuję, czy nie uda się wyciągnąć znajdujących się w karecie zapasów, może też szczęśliwym trafem ocalała jaka butelka; zdarza się czasem, że szkło nie rozbije się od ciosu, który skruszył żelazo. Rożenku, mój synu, daj mi, proszę cię, twoje krzesiwko, a panna Jahela niech nie zapomni odwrócić ryby na drugą stronę. Wrócę zaraz. Ksiądz Coignard poszedł. Kroki jego, trochę ciężkie, powoli przygłuchły na drodze i wkrótce ucichły zupełnie. — Noc ta przypomina mi noc przed bitwą pod Parmą — rzekł pan d'Anquetil. — Wiadomo wam, że służyłem pod Villarsem i walczyłem w wojnie sukcesyjnej. Byłem na rekonesansie. Nie widzieliśmy nic. W rekonesansach poznaje się spryt wojenny. Na rozpoznanie pozycyj nieprzyjaciela posyła się ludzi, którzy nic nie widziawszy i nic się nie dowiedziawszy wracają do obozu. Ale po bitwie robi się o tym raporty i tu to triumfują taktycy. Tak więc o dziewiątej wieczorem posłano mnie na zwiady z dwunastu towarzyszami... I jął nam opowiadać o wojnie sukcesyjnej i o miłostkach swych we Włoszech. Opowiadanie jego trwało dobry kwadrans, gdy przerwał je wołając: — Ten wisielec ksiądz nie wraca. Założę się, że wypija tam całe wino, które jeszcze ocalało. Pomyślałem, że kto wie, czy mój drogi mistrz może sam dać sobie radę, i wstałem, by mu iść na pomoc. Noc była bezksiężycowa i podczas gdy niebo skrzyło się od gwiazd, na ziemi ciemność była taka, że oczy moje, blaskiem ogniska oślepione, przeniknąć jej nie mogły. Zaledwie po drodze ciemnej i słabo widocznej przeszedłem jakie pięćdziesiąt kroków, usłyszałem przed sobą krzyk straszny, jak gdyby nie z piersi ludzkiej, krzyk inny od wszystkich, jakie kiedykolwiek słyszałem, krzyk, od którego przebiegł mnie dreszcz zgrozy. Pobiegłem w kierunku, skąd dochodziło to wołanie śmiertelnej rozpaczy, ale strach i ciemność paraliżowały me kroki. Doszedłem wreszcie do miejsca, gdzie przewrócony nasz powóz leżał bezkształtny i, zda się, jakby powiększony jeszcze przez ciemność. Ujrzałem tam mego drogiego mistrza siedzącego nad rowem, zgiętego we dwoje; twarzy jego nie mogłem widzieć w mroku