Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

—---- Gdzie pan będzie? 201 — Na Florydzie. Przekażę panu numer, gdy tylko się tam znajdę. — Kabakov spojrzał na zegarek. Zamierzał być w „Gla-mareef" o piątej po południu. Miał więc jeszcze sześć godzin. Pensjonat „Glamareef' w West Palm Beach to budynek o żelbetowej konstrukcji, stojący na plaży. Jak wiele lokali na Południu, wzniesionych po upowszechnieniu klimatyzacji, nie miał okien. Na początku była to buda z szafą grającą, bilardem i piwem, pod nazwą „Shangala"; miała głośno pracującą klimatyzację i blok lodu w pisuarze. Teraz lokal nastawiał się na bardziej wyrafinowaną klientelę. Buty z juchtowej skóry i bar z przyćmionym światłem przyciągały ludzi z dwóch światów — płacących czekami podstarzałych amantów i żeglarzy z grubą gotówką, którzy lubią się pospolitować. „Glamareef, wcześniej „Shangala", to dobre miejsce, jeśli kogoś interesują młode kobiety z problemami małżeńskimi; to także dobre miejsce dla starszych, zamożnych kobiet poszukujących mężczyzny, który nigdy nie robił tego na jedwabnym prześcieradle. Kabakov siedział przy końcu barii i pił piwo. Po wylądowaniu wynajęli z Moshevskym samochód i pognali siejąc popłoch; po drodze, na pełnym gazie, minęli cztery baseny jachtowe. W West Palm Beach było prawdziwe miasteczko łodzi, w tym również sportowych. Oni jednak musieli najpierw znaleźć człowieka, a dopiero potem — łódź. Kabakov czekał już godzinie, kiedy do baru wszedł krzepki mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, średniego wzrostu; miał trwałą opaleniznę, a pod sportową koszulką kryły się mocne muskuły. Barman postawił przed nim coś do picia i podał mu jakąś kartkę. Kabakov zamówił jeszcze jedno piwo i poprosił o drobne. Przyglądał się nowo przybyłemu w lustrze na przedniej ściance automatu z papierosami. Mężczyzna wypił swój napój kilkoma łykami i poszedł do budki telefonicznej w kącie baru. Kabakov bazgrał bezmyślnie na serwetce. Widział, jak poruszają się usta telefonującego mężczyzny. Telefon zadzwonił dwukrotnie, zanim barman podniósł słuchawkę. Po chwili zasłonił ją ręką. 202 — Czy jest tutaj Shirley Tatum? — zapytał głośno, rozglądając się wokoło. — Nie, niestety, nie ma — powiedział do słuchawki i odwiesił ją. To z automatu nie opodal telefonował Moshevsky, który w ten sposób przekazywał wiadomość od Berniego Binera z Asbury Park. Mężczyzna obserwowany przez Kaba-kova rozmawiał właśnie z barem Sweeneya, a Brner go podsłuchiwał. Był to Jerry Sapp. Na pół godziny przed zapadnięciem zmroku Kabakov, z odpowiednim bilonem w kieszeni, znalazł się w przydrożnej budce telefonicznej. Wykręcił numer Rachel. — Halo! — Rachel, nie czekaj na mnie z obiadem. Jestem na Florydzie. — Znalazłeś łódź? — Tak. Najpierw znalazłem Sappa i szedłem za nim do łodzi. Ale jeszcze jej nie obejrzałem. Ani nie rozmawiałem z Sappem. Słuchaj, chciałbym, żebyś jutro zadzwoniła do Corleya. Powiedz mu, że Sapp i łódź są w basenie jachtowym w Clear Springs, w pobliżu West Palm Beach. Zanotowałaś? Łódź jest teraz pomalowana na zielono. Zapisz numer: FL 4040 AL. Ale zadzwoń około dziesiątej, nie wcześniej. — Zamierzasz wejść na nią wieczorem, a rano, jeżeli dożyjesz, zadzwonisz zapewne, żeby mi powiedzieć, że rozmyśliłeś się co do mówienia Corleyowi, zgadłam? — Zgadłaś. Nastąpiła przedłużająca się cisza. Kabakov musiał ją przerwać. — To prywatny basen jachtowy, bardzo ekskluzywny. „Szczęśliwy Luciano'1 trzymał tutaj swoją łódź trzy lata temu. Inni wielcy kryminaliści też. Powiedział mi to facet w sklepie z przynętami. Musiałem kupić wiadro krewetek, żeby się tego dowiedzieć. — Może poszedłbyś tam z Corleyem i nakazem sądowym? — Niestety, tam nie przyjmuje się Żydów. —-— Ale Moshevsky pójdzie z tobą, mam nadzieję? — Oczywiście, będzie w pobliżu. — Dawidzie? 203 — Tak? —• Kocham cię, do pewnego stopnia. — Dziękuję, Rachel — i Kabakov odwiesił słuchawkę. Nie powiedział jej, że basen znajduje się na pustkowiu, że od strony lądu otoczony jest dwunastostopową zaporą przeciw-huraganową, tonącą w światłach. Nie powiedział też, że dwóch wysokich mężczyzn uzbrojonych w krótką broń pilnuje wejścia i pomostów. Kabakov jechał pół mili krętą drogą prowadzącą przez zarośla, ciągnąc podskakującą na przyczepie wynajętą łódź. Zaparkował samochód w krzakach i wdrapał się na niewielki pagórek, na którym leżał Moshevsky z dwiema lornetkami polowymi. — Ciągle jest na pokładzie — poinformował olbrzym. — Cholera, pchły są w tym piasku? Przez lornetkę Kabakov dojrzał trzy długie pomosty, wybiegające w jezioro Worth. Na najdalszym powoli, z czapką zsuniętą na tył głowy, spacerował strażnik. Cała przystań miała podejrzany wygląd łatwych pieniędzy. Kabakov mógł sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby przy bramie pokazał nakaz sądowy. Podniósłby się alarm i wszystko, co nielegalne na łodziach, poszłoby za burtę