Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Cała kuchnia przesiąkła drażniącym zapachem prochu. - Jeśli jeszcze raz zobaczę, że któraś z was bierze do łapy jakąś bron, kulę, wszystko jedno co, to paluchy poutrącam, urwę łeb i wyrzucę za ludowy dom. - Myśmy nie wiedziały, przecież tata nie mówił, że tego nie wolno. - Nie mówił, nie mówił, a czy mnie kto mówił, że... - Bronek, no, Bronek - jęknęła matka podrzucając na rękach wrzeszczącego Szymka. - A matj jeho jop - ojciec trzasnął drzwiami i wyszedł przed dom. Cicho stanęły obok niego przy furtce. - Tatusiu... - Nic, nic nie wiem, dzieci. - Tatusiu... 60 - Niech ich jasna cholera, bydło, dranie skurwysyńskie, przechlali Polskę, przehula... - zakrył twarz rękami i szlochał głośno, jak dziecko, aż się zachłystywał tym szlochem i zasmarkał, a one stały tam obok swojego ojca, dwie małe oszukiwane razem z nim, ale i przez niego oszukiwane, przez te wszystkie lata, i patrzyły, jak to wszystko, co w nich zbudował, rozsypuje się, i jak to się w nim rozsypuje, bo przecież on też komuś wierzył, tak jak one wierzyły jemu, z dziecięcą ufnością. A na ciemniejącym niebie przesuwały się świecące punkciki samolotów i ciężkie dyszenie niemieckich bombowców dygotało wśród nich złowrogo, tępo... i bezkarnie. - Mój tata mówił, że jakbyśmy nie płacili podatków, to byście z głodu wyzdychali. - Nieprawda. - Albo twój ojciec pracuje? To nie jest robota, stać w klasie i gadać. W polu to jest robota, w fabryce to jest. Ale w szkole? Za darmo wam płacą. - Nieprawda. - Bździ, nie robi. Wiejskie dzieci, oddzielone od Mirki i Gosi wrotami swego podwórza, śmiały się urągliwie. - Skończyło się wasze, teraz się nasze zacznie. Obie dziewczynki stały przed wrotami, za którymi zbita w ciżbę trwała wrogo gromada ich niedawnych kolegów i przyjaciółek. Policzki dziewczynek pałały upokorzeniem i protestem, nogi, nagle ociężałe w kolanach, nie chciały się poruszyć. - Wy, świnie! - Jedzą jeszcze pany mięso? - zachichotał ktoś i schował się za plecami reszty. - Kierownik błagał mego ojca - mówił wolno, z dobitnym lekceważeniem inny - żeby szafę od nich kupić albo co, bo z głodu zdychają... no to zdychajcie, powiedział tata. Ktoś zachichotał nerwowo. Jakaś dziewczyna. - Ty, zobaczysz, jeszcze zobaczysz - Gosia nagle dostała białych pręgów na zdrętwiałym policzku. - Chodź tu ino, mam chlib z masłem, powąchaj, jak on pachnie. Dziewczynki odwróciły się i pobiegły pędem do domu. Hurma dzieci dopędziła je, skrępowali Gosi ręce. - Na, powąchaj, jak pachnie. - Świnie, świnie! Gwałtem wtłoczyli jej nos w kromkę razowca pociągniętego grubo masłem. - Puśćcie ją, bo się jeszcze zeszczy z dziwu, tyle masła na raz. Cofały się tyłem, patrząc na nich szklanymi, zaszczutymi oczami. - Ale fajnie, dobrze im tak, no nie? - upewniały się dzieci między sobą. - Wcale mi nie żal - zapewniała jakaś dziewczynka - ale to wcale. - Zadzierała nosa, to niech ma. - Robić im się nie chciało. Służące mieli, żeby na nich robiła. - Nocniki wylewać po nich. - Dobrze im tak. Nad głową Mirki śmignęła gruda. Znów biegły trzymając się za ręce, potykały się o wystające skamieliny ziemi. - Co z wami jest, Gosiu, jak ty wyglądasz, no? Zaraz mi mów, pobiłaś się z kimś? - ojciec przypatrywał im się surowo. - W czym tak utaplałaś nos? - krzyknęła matka. - To masło - Gosia zachłysnęła się swoim głosem - żebym powąchała. Jak pachnie. 61 Matka bez słowa umyła jej twarz. Mirka, plącząc się i płacząc, powtarzała bezładnie te swoje: to myśmy... a oni powiedzieli... a my... a oni nam... i potem, jak uciekałyśmy, to oni... a my... Matka skurczyła się w ramionach, drżała. - Sami tego nie wymyślili - szepnęła i spojrzała na ścianę ponad ich głowami. Siedzieli w kuchni milcząc, znów tylko we czworo, mali chłopcy spali w pokoju. - Jesteśmy istotnie biedni - zaczął ojciec niepewnie - przegrywamy wojnę, będzie nam coraz trudniej, musicie to zrozumieć. Sprzedajemy swoje rzeczy na chleb i na mleko, sprzedajemy za pół darmo, żebyście miały co jeść. - Nie to, Bronisław, nie to. Powiedz im, że my nie jesteśmy żadne „pany”. Mieliśmy bardzo trudne życie, wasz ojciec, dziewczynki... - Wasza matka bardzo chciała się wykształcić, była ze wsi, jak wasi koledzy. - Przecież wiecie, jeździliśmy do dziadków... - Zdała do seminarium... - A co się przedtem uprosiłam w domu, żeby mi pozwolili pójść do szkół. - Ale jej nie przyjęli, bo zabrakło miejsc. - Wiedziałam, że jeśli teraz wrócę do domu, to już drugi raz nie poślą mnie do szkoły, zostałam w tym mieście i mieszkałam u takiej pani, której córki chodziły na pierwszy kurs seminarium. To były zupełne tumany, zresztą nie chciało im się uczyć, a ja z nimi odrabiałam lekcje i jeszcze im tłumaczyłam, co mają robić, choć one chodziły do szkoły, a ja nie, i kułam z ich podręczników całe dnie, no i tak przeszedł mi ten rok i zdałam na drugi kurs. - Ale znów matki nie przyjęli. - No to dalej było tak, jak wam mówię, a czasem gospodyni przychodziła nadąsana i mówiła, o, panna Helenka coś zalega za komorne; to ubierałam się i szłam te trzydzieści kilometrów przez las i pola i bałam się, że nie wiem, ale nie miałam pieniędzy na podróż, więc trzeba było... a calutką drogę to płakałam i myślałam, jakże ja im powiem, dajcie mi pieniędzy, kiedy oni nie mają. A potem przychodziłam, a oni mówili: - O, Helenka przyszła, a po coś głupia szła tyli świat drogi - i dalej robili swoje, a ja siedziałam na ławie i wstydziłam się poprosić, to najpierw deklamowałam ojcu wszystkie wiersze, jakich się nauczyłam, a umiałam ładnie deklamować, a potem, gdy już mnie przyjęli na trzeci kurs, to zawsze byłam wybierana do deklamacji na scenę... No więc tylko babka, moja mama, no i Paweł, zwłaszcza on, domyślali się, czemu przyszłam. A ojciec mówił wtedy: - A skąd ci wziąć, nie mam. A siostry smutniały i odwracały oczy, bo wiedziały, że znów sobie nic nowego nie kupią, ale matka mówiła: - Trza jej dać - i one mówiły: - No, pewno. A Paweł, wasz wujek, już zastanawiał się, co najlepiej sprzedać, żeby te pieniądze dla mnie się znalazły. I potem wracałam tam, i tak szło przez te wszystkie lata, i chodziłam cały czas w jednej jedynej sukienczynie, która najpierw była za duża, a potem za ciasna, a jak zdałam maturę, to do koleżanek poprzychodzili rodzice i: futro ci kupię, suknie ci kupię, mówili, i z kwiatami przychodzili, a do mnie nikt, więc znów przez te pola do domu na piechotę, i zdałam, mówię im, a oni: to i dobrze, a jakże by mogło inaczej być, przecież uczyłaś się w szkołach, a my sprzedawali krowy i ziemię, to i jakże inaczej miałoby być. A do Michała na wakacje przyjechali koledzy z politechniki, to się chowałam w zapolu, bo nie miałam butów i ten mundurek szkolny tak mi już przeświecał na łokciach