Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Nie przyniosłem ze sobą ani kawałka magicznego mięsa – odpowiedział. – Więc po co wróciłeś? – Powiedziałem ci przecież. Miałem nadzieję, że Tutanchamon okaże się prawdziwym dziedzicem twojej krwi. Lecz na próżno. – Uśmiechnął się szerzej – Kiedy przybyłem, on już spoczywał w grobie. Echnaton przyglądał mu się ze źle skrywanym zaskoczeniem. – Ale to było zaledwie siedemdziesiąt dni temu. – Zgadza się. – Nie wróciłeś wcześniej? – Nie. – A więc... – Echnaton zmarszczył czoło, a blask w jego oczach ustąpił miejsca ponurej pustce. – Więc kto opuścił moje miasto i mojego boga? Kto rozkazał odbudować to obrzydliwe miejsce? – Zatoczył ręką duży krąg. – Nie wiesz? – Kto? – Na twarzy Echnatona pojawił się nagle wyraz głębokiego bólu. – Kto to był? Anen zaśmiał się cicho. – Twoja matka – parsknął. – Twoja matka, faraonie, a moja siostra. Królowa Teje! To wszystko jest jej dziełem! – Nie wierzę ci! – A jednak to prawda. – To niemożliwe. – Spójrz w moje myśli. Wiesz, że nie mogę niczego przed tobą ukryć. Echnaton stał przez chwilę w milczeniu – A zatem postanowiłem – powiedział powoli, jakby ze zdziwieniem. Blask jego twarzy znowu stał się zimny. – Postanowiłem – powtórzył i odwrócił się. – Trzeba to zrobić natychmiast. – Poczekaj! – Echnaton nie zatrzymał się, lecz Anen rzucił się za nim i złapał go za skraj szaty. – Poczekaj! Echnaton spojrzał przez ramię, a twarz miał tak ohydnie wykrzywioną, że Anen patrząc na siostrzeńca nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na policzkach Echnatona pojawiły się wypieki, jego oczy miotały błyskawice; wyszczerzył zęby i jęknął: – Odejdź, odejdź natychmiast! – Wyciągnął ręce, aby chwycić Anena za gardło, lecz ten wywinął się rozpaczliwie i z trudem zdołał uciec. Cofając się, spojrzał na Echnatona z niedowierzaniem. – Co się stało? – szepnął. – Kim jesteś? Król westchnął głęboko, bardzo ostrożnie, jakby zbyt gwałtowny oddech mógł wyzwolić rozpierające go pragnienie. Uśmiechnął się strasznie. – Czy nie nauczałeś zawsze, mój wuju, że Izyda władała mocą tajemnego imienia Amona i dzięki niej mogła osiągnąć wszystko, czego zapragnęła? – Tak – odpowiedział Anen. – Tego właśnie uczymy, gdyż Izyda nosi tytuł Wielkiej Magii. – Powinieneś więc wiedzieć, że to, co daje, może także odebrać. – Co masz na myśli? – Nieśmiertelność rodu Ozyrysa już nie istnieje. Władcy nią obdarzeni w końcu doczekali się odpoczynku. Nie ma życia, którego nie mógłbym zakończyć. – Ty? – Ja. Czy naprawdę nie pojmujesz? – Znowu uśmiechnął się przerażająco. – Ja sam stałem się śmiercią. – Nie – wyjąkał Anen. – Nic, nie rozumiem. – Jestem głodny życia, a czym właściwie jest śmierć, jeśli nie takim głodem. – Więc ty... – Anen przypomniał sobie wyraz desperacji na twarzy siostrzeńca, płonące, pożądliwe spojrzenie. – Ty jesteś złakniony mnie? Pragniesz mojego...? – Smaku – dokończył łagodnie Echnaton; lecz Anenowi wydawało się, że słowo to długo jeszcze rozbrzmiewało w ciemności. – Tak to już jest, mój wuju, że powinieneś trzymać się daleko ode mnie. Teraz, tak samo jak i przedtem, chciałbym, żebyś żył wiecznie, gdyż nie można sobie wyobrazić straszniejszego losu. Ale zbliż się tylko, a ja w tej samej chwili pozbawię cię życia, które jest słodkie, złociste i tak bardzo mi drogie, i nie będę już dłużej walczył z pokusą. Teraz wszelkie życie stanowi dla mnie wielką pokusę, ale twoje, mój wuju... twoje szczególnie. W oczach Echnatona pojawił się bezkresny mrok; Anen próbował uwolnić się spod jego wpływu, bojąc się, że mógłby się zagubić w czymś tak zimnym i tak odwiecznym. – Dlaczego? – szepnął. – Dlaczego właśnie moje życie cenisz wyjątkowo? Mrok w spojrzeniu Echnatona jakby przygasł. – Jestem śmiercią – przypomniał. – Nie dano mi tego, co dla śmiertelników jest najdroższe ze wszystkiego: miłości rodziny... matki, brata, siostry, dziecka... – Matki? – szepnął Anen. – Oczywiście. – Echnaton uśmiechnął się. – Teje, jeszcze bardziej niż ty, jest życiem mojego życia i dlatego jej smak będzie słodszy niż wszystko inne. Uśmiech króla przygasł. Echnaton przez chwilę stał w bezruchu; potem Anen odniósł wrażenie, że ciemna postać zaczęła migotać, jakby była utkana z mroku roztaczającego się wokół płomienia lampy. – Zostaw mnie samego – zażądał Echnaton. – Odejdź z Teb jeszcze dzisiaj. Jeśli bowiem spotkam cię kiedykolwiek, to przysięgam, umrzesz. Ostatnie słowo odbiło się echem i długo dźwięczało w umyśle arcykapłana; postać siostrzeńca zupełnie zniknęła. Anen zrobił krok do przodu. – Umrzesz – usłyszał. – Umrzesz. Ale w pomieszczeniu nie było nikogo oprócz niego. Po Echnatonie nie został żaden ślad. Anen pospiesznie zebrał wszystkie swoje dobra i opuścił świątynię niemal biegiem. To jedno słowo ciągle rozbrzmiewało mu w głowie. Postanowił odejść jeszcze tego samego popołudnia. Uciec na pustynię. Nawet samotnie, jeśli tak musiało być. Wcześniej jednak postanowił odszukać siostrę. Przeszukiwał jej komnaty, zaglądał w ulubione miejsca, modląc się, aby nie uprzedził go siostrzeniec. Anen powtarzał sobie w myślach to, co powie Teje. „Chodź ze mną, zamieszkajmy razem i bądźmy szczęśliwi po wsze czasy”. Nagle przyszło mu do głowy, że może Echnaton już znalazł i zabił matkę. Myśl ta wywołała w arcykapłanie przerażenie trudne do zniesienia. Przypomniały mu się słowa, którymi siostrzeniec skazał go na życie. „Nie można sobie wyobrazić straszniejszego losu”. „Nie” – pomyślał Anen. – „Nie, jeśli uda mi się znaleźć siostrę, jeśli tylko odnajdę Teje”. Lecz w tym samym czasie, gdy Anen przeszukiwał pałac, ona już pędziła w stronę doliny. Król Aj bowiem, natychmiast po powrocie do Teb, znalazł siostrę i przekazał jej wieść o przybyciu syna; lecz Teje, ku zaskoczeniu króla, nie okazała radości, a tylko strach. – Jesteś pewien, że to był mój syn? – dopytywała się. A gdy Aj to potwierdził, wpadła w jeszcze głębsze przygnębienie. Wstała i wybiegła z pokoju, kiedy zaś Aj próbował pójść za siostrą, wrzasnęła wściekła, żeby zostawił ją samą. Tak więc król nie dowiedział się, że wydała rozkazy gwardzistom; nie wiedział też, że zgromadziła na dziedzińcu około dwudziestu konnych uzbrojonych w motyki. Nie widział również, jak opuściła pałac, prowadząc swoich ludzi drogą do doliny; zaczynało się ściemniać, słońce prawie zaszło. Teje jechała w pewnej odległości od oddziału, gdyż nie mogła znieść wzroku tych, których kończyny nie przypominały jej kończyn, których brzuchy nie były wydęte i których czaszki nie posiadały ohydnego kształtu