Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Przejrzał gazetę, sprawdzając, czy piszą coś o trupach w pociągu towarowym, ale nie. Jedyny interesujący artykuł znalazł na pierwszej stronie: miasto nawiedziły niespotykanie liczne stada kruków. Miejscowi farmerzy chcieli wieszać martwe ptaki na budynkach publicznych, by odstraszyć pozostałe. Ornitolodzy twierdzili, że to nic nie da, że żywe kruki po prostu pożrą martwe. Miejscowi nie dawali się przekonać. “Kiedy zobaczą trupy swoich przyjaciół” - oznajmił ich rzecznik - “zrozumieją, że ich tu nie chcemy”. Po chwili przyniesiono talerze z porcjami przekraczającymi możliwości przeciętnej osoby. - Po co zatem jedziesz do Kair? - spytała Sam z pełnymi ustami. - Nie mam pojęcia. Dostałem wiadomość od szefa, który kazał mi się tam zgłosić. - Czym się zajmujesz? - Jestem chłopcem na posyłki. Uśmiechnęła się. - Cóż - rzekła. - Z pewnością nie pracujesz dla mafii. Nie przy takim wyglądzie i z takim gównianym samochodem. Czemu w ogóle pachnie w nim bananami? Wzruszył ramionami, pałaszując jedzenie. Sam zmrużyła oczy. - Może jesteś przemytnikiem bananów? Nie spytałeś mnie jeszcze, czym się zajmuję. - Przypuszczam, że się uczysz. - Na uniwersytecie w Madison. - Gdzie bez wątpienia studiujesz historię sztuki, rolę kobiet w społeczeństwie i prawdopodobnie odlewasz własne rzeźby z brązu. Pewnie też dorabiasz w kafejce, by opłacić czynsz. Odłożyła widelec i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Jej nozdrza rozszerzyły się gwałtownie. - Skąd to, kurwa, wiesz? - Co? Teraz powinnaś odpowiedzieć: nie, tak naprawdę studiuję romanistykę i ornitologię. - Twierdzisz zatem, że po prostu zgadywałeś? - Ale co? Patrzyła na niego ciemnymi oczami. - Dziwny z ciebie facet, panie... - Mówią mi Cień - rzekł. Wykrzywiła usta z cierpką miną, jakby skosztowała czegoś, co jej bardzo nie smakowało. Umilkła. Spuściła głowę, skończyła lasagnię. - Wiesz, czemu nazywają to miejsce Egiptem? - spytał, kiedy Sam skończyła jeść. - Okolice Kair? - Tak. - Leżą w delcie rzek Ohio i Missisipi, tak jak Kair w Egipcie, w delcie Nilu. - To ma sens. Wyprostowała się na krześle, zamówiła kawę i ciasto czekoladowe. Rozgarnęła palcami czarne włosy. - Jesteś żonaty, Cień? - Dostrzegając jego wahanie, dodała: - Właśnie zadałam kolejne niezręczne pytanie, prawda? - Pogrzebali ją w czwartek - odparł, starannie dobierając słowa. - Zginęła w wypadku. - O Boże. Chryste, tak mi przykro. - Mnie też. Nastąpiła chwila pełnej skrępowania ciszy. - Moja przyrodnia siostra pod koniec zeszłego roku straciła dziecko, mojego siostrzeńca. Ciężka sprawa. - Owszem. Jak zginął? Pociągnęła łyk kawy. - Nie wiemy. Tak naprawdę nie wiemy, czy w ogóle umarł. Po prostu zniknął. Miał zaledwie trzynaście lat i był środek zimy. Moja siostra kompletnie się załamała. - Czy zostały jakieś ślady? - Uświadomił sobie, że gada jak gliniarz. Spróbował ponownie: - Podejrzewali jakąś nieczystą grę? - To zabrzmiało jeszcze gorzej. - Podejrzewali mojego eksszwagra, jego ojca. To taki dupek, że mógł go porwać. I pewnie to zrobił. Ale mieszkają w małym miasteczku w Północnym Lesie. To urocze, słodkie, śliczne miasteczko, gdzie nikt nie zamyka drzwi. - Westchnęła, patrząc gdzieś nad głową Cienia. Przytrzymała oburącz filiżankę. - Jesteś pewien, że nie masz w sobie indiańskiej krwi? - Z tego, co mi wiadomo, nie, ale możliwe. Niewiele wiem o moim ojcu. Przypuszczam, że mama powiedziałaby mi, gdyby był Indianinem. Może. I znów skrzywienie ust. Sam poddała się w połowie kawałka ciasta. Dorównywał on wielkością połówce jej głowy. Podsunęła talerz Cieniowi. - Masz ochotę? Uśmiechnął się i odparł: - Jasne. - Dokończył deser