Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Trzy tysiące ton - uściślił towarzysz Bacciga, który obrócił się gwałtownie i spojrzał na Pietrowną oczami pełnymi gniewu. - Nazywał się „Cristoforo Colombo" i był statkiem szkolnym marynarki włoskiej. Towarzyszka Nadia oblała się rumieńcem. - Przepraszam, towarzyszu - wyjąkała. Ponieważ towarzysz Oriegow nadchodził właśnie w towarzystwie pracownika stoczni, ruszyła mu naprzeciw, żeby dowiedzieć się, jakie zadania jej wyznaczono. Peppone złapał don Camilla za łokieć i odciągnął na bok. - Czy naprawdę - powiedział, zaciskając zęby - nigdy nie potraficie utrzymać tego przeklętego języka za zębami? Ale gafa! - Żadna gafa - odparł spokojnie don Camillo. - Wiedziałem doskonale, że to nasz „Cristoforo Colombo". Kiedy zabrali go nam razem z „Giulio Cesare", coś aż mnie ścisnęło w dołku. Na szczęście tuż obok stał towarzysz Bacciga i Peppone mógł na nim wyładować swój gniew. - Nie mogliście siedzieć cicho? - skarcił go półgłosem. - Jakże to, towarzyszu przewodniczący. Rozpoznałem go. - Prawdziwy towarzysz umiałby sobie to darować - oświadczył kategorycznym tonem Peppone. - Jestem nie tylko towarzyszem, ale i marynarzem - wyjaśnił Bacciga. - I co z tego? - I w morzu, i w Padzie jest woda - mruknął Bacciga - ale morze to jedno, a Pad to niestety drugie, i ja nie mogę patrzeć na „Colombo" tak, jak wy patrzylibyście na pierwszą lepszą barkę z mostu w Yiadanie. - Marynarze z pancernika „Potiomkin" rozumowali zupełnie inaczej niż wy - zauważył szyderczo Peppone. - Marynarze z pancernika „Potiomkin" nie byli genueńczykami - odparł towarzysz Bacciga. O jedenastej Peppone i towarzysze z głowami pękającymi od liczb opuścili stocznię. Brakowało jeszcze godziny do odpłynięcia statku i podczas gdy cała gromada wyruszyła na turystyczny spacer po mieście, towarzysze Oriegow, Peppone i don Camillo udali się do zadymionej salki stoczniowej „kantyny"; pierwszy, by uzupełnić swój raport, dwaj pozostali, żeby przygotować się duchowo do rejsu, albowiem przy tym wietrze, który nadciągnął Bóg wie skąd, i tym niebie, po którym przemykały coraz gęstsze chmury, nie zapowiadało się na nic dobrego. „Kantyna" była brudna, ale grappa doskonała i przy drugiej kolejce Peppone zwierzył się: - Boję się, że dostanę choroby morskiej. A ksiądz? - Nawet o tym nie myślę - odparł don Camillo. - Od prawie dwóch tysięcy lat kapłani żeglują pośród najstraszliwszych burz i zawsze radzili sobie wyśmienicie. - Chciałbym zobaczyć, czy będzie ksiądz w takim wybornym nastroju, kiedy znajdziemy się na łodzi - odparł posępnie Peppone. Don Camillo wydobył z kieszeni broszurę z Maksymami Lenina. - Tutaj jest wszystko - wyjaśnił. - Także przepis przeciwko strachowi. Zimny wiatr przywiał rychło cała gromadkę do owczarni. Żaden nie miał twarzy człowieka, który świetnie się bawił, ale najbardziej ponury był towarzysz Curullu. Zajęli miejsca za stołem Peppona i don Camilla i kiedy towarzysz Curullu odnalazł na dnie imponującego kielicha wódki dar słowa, zwierzył się z tego, co leży mu na sercu. - Towarzyszu - powiedział, zwracając się do don Camilla - czy wiecie, gdzie byliśmy? Don Camillo odłożył brewiarz. - W kościele! - wyjaśnił towarzysz Curullu. - I wiecie, co się działo w tym kościele? Don Camillo wzruszył ramionami. - Para nieszczęśników brała ślub! - wykrzyknął z podnieceniem towarzysz Curullu. - Brali ślub przed kapłanem, i to z całą wredną paradą! Obrócił się w stronę towarzysza Scamoggii. - A wy - zaśmiał się szyderczo - przyjechaliście tutaj po to, by cieszyć się, że żaden ksiądz nie plącze się wam pod nogami! I to jaki! Wypasiony i ozdobiony lepiej niż nasi. A państwo młodzi? Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, trzymali się za rączki i uśmiechali anielsko niby dwójka półgłówków z Akcji Katolickiej! Bebechy się przewracają! - Co za ohyda! I to gdzie? W Związku Radzieckim! - ryknął oburzony towarzysz Li Friddi. - Jak w zapadłej sycylijskiej dziurze! Oczekiwali, że don Camillo jakoś to skomentuje, i nie zawiedli się. - Towarzysze - rzekł - Wielka Konstytucja Radziecka pozwala obywatelowi wyznawać religię, która najbardziej mu odpowiada. A kapłani mają swobodę wykonywania zawodu, byleby nie znieprawiali swoimi naukami młodzieży przed osiemnastym rokiem życia. Nie ma w tym nic niezwykłego. To Watykan rozpuszcza fałszywe wieści o prześladowaniach religijnych i innych podobnych wymysłach. Towarzysz Oriegow nastawił ucho i przy pomocy towarzyszki Nadii śledził uważnie przebieg dyskusji. Don Camillo obrócił się w jego stronę i patrzył błagalnie. - Towarzysz Tarocci - wyjaśniła towarzyszka Nadia po naradzie z towarzyszem Oriegowem - ma racje. Artykuł 124 konstytucji jest w całej pełni respektowany. Rada do spraw Kościoła Prawosławnego i Rada do spraw Kultów Religijnych sprawują pieczę nad właściwym stosowaniem prawa do swobód religijnych i pomagają organizacjom religijnym w rozwiązywaniu ich problemów. - Jest rzeczą oczywistą - stwierdził po wysłuchaniu oficjalnych wyjaśnień don Camillo - że osoby duchowne nie robią tego, co im się podoba, jak to się dzieje u nas, ale to tylko, na co pozwala im konstytucja. Sytuacja jest więc odmienna. - Ale istota pozostaje ta sama - mruknął towarzysz Li Friddi. - Klecha to zawsze klecha. Don Camillo wybuchnął śmiechem. - Towarzyszu, w kraju tak bezkresnym jak Związek Radziecki - uspokoił go - jest zaledwie dwadzieścia sześć tysięcy cerkwi i około trzydziestu pięciu tysięcy kapłanów. - Za dużo - krzyknął towarzysz Curullu. - Za dużo cerkwi i za dużo popów. - Jeśli uświadomicie sobie, że w 1917 było w Rosji ponad czterdzieści sześć tysięcy cerkwi i pięćdziesiąt tysięcy popów, a w 1935 zostało zaledwie cztery tysiące cerkwi i pięć tysięcy popów... Towarzysz Curullu obrócił się z niedowierzaniem do towarzysza Oriegowa. - To prawda? - spytał. Po zwykłej w takich razach naradzie towarzyszka Nadia odpowiedziała: - Dane te z grubsza pokrywają się ze stanem faktycznym. Popi i cerkwie utrzymują się wyłącznie z ofiar składanych przez wiernych. Podczas wojny Kościół prawosławny okazał moc swojego ducha patriotycznego, wspierając wysiłek kraju. Partia prowadzi energiczna walkę z zabobonem, posługując się wyłącznie siłą perswazji, bez uciekania się do gwałtów. Towalrzysz Curullu doznał rozczarowania, które wypita wódka uczyniła jeszcze bardziej dojmującym. - Towarzyszko - oznajmił z niesmakiem, zwracając się do Pietrownej