Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Po kilku dniach chemoterapii wskaźniki analizy krwi poprawiły się. Oznaczało to, że rak reagował na leki. Zdawałem sobie sprawę, że przede mną jeszcze daleka droga do wyzdrowienia. Zacząłem też odczuwać 152 o Lance Armstrong skutki uboczne leczenia chemią, o których uprzedzał mnie Ni-chols. Wraz z końcem tygodnia euforia po udanej operacji mózgu zniknęła, a zastąpiły ją zawroty głowy spowodowane ifosfamidą. Miałem uczucie permanentnego zatrucia i byłem strasznie osłabiony. Pragnąłem wówczas tylko zasnąć. W najgorszym wypadku nie przestawałem wpatrywać się w ścianę. A to dopiero był początek. Czekały mnie jeszcze dwa cykle chemoterapii. Tydzień po operacji mózgu pojechałem do domu. Niedługo znów miałem wrócić do szpitala. o o o o o o o o o r~\ ROZDZIAŁ VI O y Chemoterapia O O o o o O ytanie: „czy chemia zabije najpierw raka czy mnie?", pozostawało otwarte. Moje życie stało się teraz jedną nieprzerwaną kroplówką, a mój zwykły dzień wyglądał następująco: jeśli nic mnie nie bolało, to wymiotowałem; jeśli nie wymiotowałem, to myślałem o tym, co jadłem; jeśli nie myślałem o tym, co jadłem, zastanawiałem się, kiedy to się skończy. Tak wygląda przeciętny dzień pacjenta poddanego chemoterapii. Na pozór małe rzeczy powodują, że choroba staje się nie do zniesienia. Należą do nich również skutki uboczne leczenia. Rak wywołuje trudny do opisania, ale dokuczliwy ogólny dyskomfort. Chemia może odebrać ci wszystkie chęci do życia. Zacząłem nawet uważać, że leczenie jest tak samo straszne albo nawet straszniejsze od choroby. Utrata włosów i niezwykła bladość to tylko początek. Chemoterapia oznacza palenie w żyłach, powolne trawienie i usuwanie z organizmu substancji trujących. Kto decyduje się na leczenie 154 o Lance Armstrong chemią, godzi się na nieustanny kaszel, niepowściągliwe odruchy wymiotne i wydobywające się z klatki piersiowej rzężenie. Chemia to również ciągłe bieganie chyłkiem do łazienki. Chcąc poradzić sobie z nieprzyjemnymi skutkami ubocznymi chemoterapii, wyobrażałem sobie, że podczas kasłania wyrzucam z siebie chore tkanki: środki chemiczne opanowują nowotwór i niszczą go, a moja rola sprowadza się do wydalenia tych toksycznych substancji. Kiedy byłem w ubikacji, zaciskałem zęby, aby wytrzymać okropne kłucie w pachwinie. Powtarzałem sobie wtedy, że jestem tu, aby wysiusiać wszystkie martwe komórki. Wiedziałem, że muszę się ich pozbyć. To przecież jasne, że musiały w jakiś sposób opuścić moje ciało. Dlatego wyrzucałem je z siebie podczas kaszlu i pozbywałem się ich, kiedy robiłem siusiu. Codziennie starałem się pozbyć raka wszystkimi znanymi mi metodami. Całe moje życie zostało podporządkowane chemoterapii. Stare formy liczenia czasu poszły w zapomnienie. Jedynym punktem odniesienia stała się procedura leczenia. Wszystkie weekendy tamtej jesieni i zimy spędziłem w szpitalu, dopełniając cykl chemoterapii, albo w domu, zbierając siły, by odbyć następny. Halloween przeleżałem podłączony do kroplówki. Pielęgniarkom przywiozłem torbę wypełnioną słodyczami. Do domu wróciłem na Dzień Dziękczynienia. Przeleżałem wówczas całe święto na kanapie, dochodząc do siebie, a matka starała się mnie przekonać, abym zjadł kawałek indyka. Spałem od 10 do 12 godzin. Kiedy się budziłem, byłem jeszcze bardziej zmęczony niż przedtem. Moje samopoczucie można by porównać do występujących jednocześnie: zmęczenia spowodowanego różnicą czasu (jest to uczucie wywołane długą podróżą samolotem) i nieustępującego kaca. Skutki uboczne chemoterapii akumulowały się w moim organizmie. W ciągu trzech miesięcy zostałem poddany czterem cyklom leczenia chemią. Pierwszy był całkiem znośny. Pod koniec drugiego odczuwałem lekkie zawroty głowy i nieustannie chciało mi się spać. Do Centrum Medycznego Uniwersytetu Indiana przyjeżdżałem w poniedziałki i przez pięć dni po pięć godzin mój organizm wchłaniał środki chemiczne. Cykl kończył się w piątek. Kiedy nie brałem chemii, byłem podłączany na 24 godziny do kroplówki z solanką lub Chemoterapia o 155 lekami, które chroniły mój system odpornościowy przed szkodliwym działaniem ifosfamidy, zakłócającej w szczególności pracę nerek i przyczyniającej się do zaniku szpiku kostnego. Podczas trzeciego cyklu pokonały mnie zawroty głowy i wymioty. Czułem się fatalnie. Wydawało mi się, że choroba opanowała wszystkie moje wewnętrzne organy. W czasie czwartego cyklu — stosowanego w najcięższych przypadkach - leżałem w pozycji embrionalnej i dławiłem się wymiocinami. Doktor Nichols zaproponował, abym chemoterapię przeszedł w Austin. - Będziesz miał dom na wyciągnięcie ręki - tłumaczył. - Wszystko będzie konsultowane z kliniką w Centrum Medycznym. Uparłem się jednak, aby całe leczenie odbywało się Indianapolis. Tam terapia mogła być bezpośrednio nadzorowana. - Kiedy mój stan się pogorszy, chcę, abyś to natychmiast zauważył - powiedziałem doktorowi Nicholsowi. - A gdy się polepszy, chcę, abyś ty pierwszy to stwierdził. Chemoterapii nie da się z niczym porównać. Trudno uwierzyć, że silnie trująca substancja, którą stosuje się w tym leczeniu, może być w niektórych wypadkach nieszkodliwa. Lek dla mnie przygotowywano w trzech plastikowych naczyniach o pojemności 50 centymetrów sześciennych. Na każdym znajdowała się nalepka z nazwiskiem, datą, dawką i stężeniem preparatu. Czysty, lekko srebrzysty płyn cicho bulgotał w pojemniku i przypominał mieszankę wody z cukrem. Pielęgniarki przynosiły go do mojej sali w grubych, ochronnych rękawiczkach. Nic w tym dziwnego, bo na plastikowym opakowaniu widniał napis: „Substancja toksyczna". Po umieszczeniu pojemnika na stelażu siostra wkładała do niego jeden koniec rurki, a drugi - umieszczała w cewniku, dzięki któremu środek przedostawał się do krwi. Podanie leku z pierwszego pojemnika zajmowało godzinę, z drugiego - półtorej godziny, a z trzeciego - 30 minut. W rzeczywistości składniki leków używanych w chemoterapii są tak szkodliwe, że mogą całkowicie zniszczyć układ krwionośny organizmu. Podczas leczenia czułem się tak, jakby moje żyły zostały wydrenowane. Medycyna tłumaczy ten stan zahamowaniem czynności szpiku -jest to najczęstszy i najgroźniejszy efekt uboczny stosowania 156 o Lance Armstrong chemoterapii - prowadzący do powstrzymywania produkcji i dojrzewania czerwonych krwinek. Chemia niszczy krew. W trzecim cyklu mój hematokryt - czyli stosunek objętości krwinek do osocza znajdującego się w organizmie - spadł poniżej 25 procent, chociaż normalnie powinien wynosić 46