Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pan Czajnik był niesłychanie ciekawą osobistością. Najczęściej milczał. Wyginał zabawnie swoją długą, przyczepioną do pękatego ciała szyję, i milczał. Milczał przez większą część dnia. Dopiero kiedy mama Pinia, od- kręciwszy Drogiego Kuzyna, nalewała do Pana Czajnika wody, a potem stawiała go na zapalonym gazie — z Panem Czajnikiem coś się zaczynało dziać. Jestem przekonany, że Pan Czajnik ogromnie lubił ciepło. Kiedy woda w jego wnętrzu podgrzała się już nieco, Pan Czajnik zaczynał mruczeć z zadowolenia. W całej kuchni rozlegało się wtedy cichutkie: — M mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm... Im woda stawała się cieplejsza, tym głośniejsze było mruczenie Pana Czajnika. W pewnym momencie to monotonne mruczenie zmieniało się nagle w niezupełnie dla nas zrozumiałe zdanie, które w języku Czajników na pewno coś znaczy, a które brzmiało mniej więcej tak: — Ououououououououououououououououououououououououououo... Z kolei głoska: U — w ustach Pana Czajnika stawała się coraz dłuższa: — Ouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuo... A w końcu O zanikało zupełnie i zostawało samo U: — UUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU... Przy pomocy tego U Pan Czajnik opowiadał najrozmaitsze historie. Raz to U było śpiewne, to znów zmartwione, poważne jak poważna muzyka albo wesołe jak szczygiełek. Pan Czajnik gaworzył sobie jak stary dziadu- nio, a cała kuchnia słuchała. Wreszcie, kiedy już woda dobrze bulgotała w brzuchu Pana Czajnika, Pan Czajnik urywał nagle to opowiadanie na U i ni stąd, ni zowąd w kuchni zjawiało się szumiąco-syczące: - Pszyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy Wraz z tym dźwiękiem z ust Pana Czajnika wydobywała się mleczna para, zupełnie taka sama, jaka wydobywa się z naszych ust podczas wyjątko- wo mroźnego dnia. Dopóki nie zjawiła się mama Pinia i nie zgasiła gazu, Pan Czajnik gadał i gadał bez przerwy. Po zgaszeniu gazu mruczał coraz to ciszej i ciszej, aż w końcu zapadał uj długotrwałe milczenie. Od Pana Czajnika właśnie Dominik nauczył się niesłychanie wiele. Bo Dominik myślał sobie tak: „Jeżeli taki kran albo taki czajnik mogą wydawać jakieś odgłosy, to dla- czego nie miałbym takich odgłosów wydawać i ja? Przecież ja jestem ostatecznie czymś więcej niż kran i czajnik. Ja jestem słoń! Prawdziwe słonie mają swój własny język, którym się porozumiewają między sobą. Ale ja, chociaż nie jestem prawdziwym słoniem, prześcignę jeszcze te praw- dziwe słonie. Ja nauczę się mówić! Idę o zakład, że będę mówił tak samo jak Pinio. Stawiam to, co mam najdroższego... — W tym momencie Dominik przez chwilę się zastanowił, żeby ustalić, co też on ma najdroższego, i do- szedł do wniosku, że najdroższe są jego wspaniałe białe kły. — Stawiam to, co mam najdroższego, stawiam dwa wspaniałe kły, że zostanę pierw- szym na świecie słoniem, który mówi". Z cierpliwością godną najwyższego podziwu Dominik zaczął realizować swoje postanowienie. Każdego dnia od rana do wieczora naśladował wszystkie odgłosy, jakie tylko w kuchni były do usłyszenia. Przede wszystkim naśladował Drogiego Kuzyna i Pana Czajnika. Początkowo robił to jednocześnie z nimi. Kiedy szumiał Drogi Kuzyn — i on zaczynał szumieć; kiedy mruczał Pan Czajnik — i on włączał się do tego mruczenia; kiedy pokrywce zdarzyło się brzęknąć — i on wydawał z siebie nieśmiałe brzęknięcie. Po jakimś czasie doszedł do takiej wprawy, że postanowił spróbować samodzielnie. Początkowo próbował wyłącznie nocami, kiedy nikogo w kuchni nie było, ale później tak się rozzuchwalił, że pozwalał sobie od czasu do czasu mruknąć, brzęknąć albo zaszumieć w ciągu dnia. W końcu zaczął robić kawały. Któregoś dnia rozmruczał się po południu w kuchni zupełnie jak Pan Czajnik. Drzwi z kuchni do pokoju były szeroko otwarte, a w pokoju przed telewizorem siedzieli ojciec Pinia, matka Pinia i Pinio. Nagle mama Pinia spytała: — Kto postawił wodę na herbatę? — Ja nie — odpowiedział ojciec Pinia. — Ja też nie — dodał Pinio. — Widocznie duchy — stwierdziła mama — bo i ja nie. Idź no, Piniu, do kuchni i zgaś gaz! Pinio wstał dosyć niechętnie, bo akurat szedł Disneyland. W kuchni było zupełnie cicho. Żaden gaz się nie palił. Połowę kuchni zajmował Dominik, ale do tego wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić, nawet sąsiadki, które od czasu do czasu odwiedzały matkę Pinia