Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Kandydat do adopcji dostaje odpowiednie imiê i staje siê cz³onkiem rodziny. Wracam myœl¹ do tego piêknego obyczaju, który tutejszym bezdzietnym ma³¿eñstwom zapewnia opiekê na staroœæ i stanowi formê ubezpieczenia na ¿ycie... Dla Taro nie jest wa¿ne, czy syn poczêty jest przezeñ, czy te¿ nie. Wa¿ne jest jedno - ¿e to dziecko jest dla niego. Dla niego rodzone - dla jego wygody, dla jego staroœci, dla p³aczu przy jego grobie. Nazajutrz, obudzony z g³êbokiego snu, przecieram oczy i uprzytamniam sobie z trudem, ¿e jestem na Maupiti. Noc spêdzi³em po królewsku: spa³em w pokoju gospodarza, podczas gdy pani domu przenios³a siê do drugiego pomieszczenia. Rani stoi u wejœcia do "mêskiego pokoju", trzyma w rêku œwie¿o uprane "pareu" i kawa³ek palmowego myd³a. Wita mnie uœmiechem i podniesieniem brwi, tak charakterystycznym dla wyspiarzy. Tylko Polinezyjczycy potrafi¹ tym nieznacz¹cym ruchem przekazaæ pozdrawianemu uczucie ¿yczliwoœci i przyjaŸni. - Czas ju¿ na ciebie - upomina weso³o, wrêczaj¹c mi przyniesione rzeczy. Patrzê z zachwytem na dziewczynê. Oczy Rani potrafi¹ tak nagle, w ci¹gu jednej chwili skrzyæ siê radoœci¹ albo zasnuæ mgie³k¹ melancholii. Jej ³agodny uœmiech, bia³e jak mi¹¿sz kokosa zêby i ciemnoorzechowe oczy czyni¹ z niej prawdziwie wyspiarsk¹ piêknoœæ. Rani jest najlepszym dowodem, i¿ Polinezyjczycy pochodz¹ od wielkiej pary Tu i Hina, pierworodnych, którzy stworzeni zostali przez bogów, aby daæ pocz¹tek wyj¹tkowo urodziwemu rodzajowi ludzkiemu. Poranne i wieczorne ablucje dokonujê zwykle w "pareu" poza domem. Myjê siê jak wszyscy - w misce lub kamiennym korycie przeznaczonym do moczenia manioku. Dawno minê³y czasy, kiedy na wyspach k¹pano siê w wodospadach, zaœ tu, na Maupiti, wodê trzeba szczególnie oszczêdzaæ. Mimo to myjemy siê dwa razy dziennie. Polinezyjczycy obok Japoñczyków nale¿¹ chyba do najczystszych ludzi na œwiecie. Po ablucjach, na wolnym powietrzu zasiadam do œniadania. Jemy w milczeniu. Nikt nikogo nie zaprasza, bo nie ma tu gospodarza i goœci. Ka¿dy siêga po jedzenie, na które ma ochotê. Nasze danie pochodzi prosto z morza, a raczej z polinezyjskiej "lodówki" "hupe". Rodzina Troppe nie ma lodówki na naftê - jak "tavana" czy kupiec Chiñczyk. Co dzieñ o czwartej rano, dwie godziny przed œwitem, siostra Rani, Pepe, wraz z s¹siadem wyruszaj¹ na po³ów ryb. W tym czasie pani domu przygotowuje porann¹ kawê; otwiera kokos i dolewa jego zawartoœæ do kawy, któr¹ zbiera siê tutaj w buszu i miele w staroœwieckim m³ynku. Dziœ jest niedziela. Nikt nie sprz¹ta podwórka (podwórka w Polinezji s¹ pojêciem umownym) ani nie ³owi ryb. Wszyscy wyspiarze szanuj¹ niedzielê, nauczyli ich tego protestanccy misjonarze. Panie wk³adaj¹ na siebie odœwiêtne, œwie¿o uprasowane suknie i ruszaj¹ do zboru protestanckiego na nabo¿eñstwo. Taro i ja zostajemy w domu. Zaczynam pogawêdkê na tematy religijne, jako ¿e jest ku temu najlepsza okazja. - Taro, dlaczego tutejsi pastorzy s¹ tacy smutni? Polinezyjczyk uœmiecha siê tylko. - Czy znasz jakichœ starych bogów? - uporczywie wypytujê gospodarza