Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Było mu wszystko jedno, po czym jedzie. Krzaków i płytkich wyrw w ogóle nie zauważał, powalone drzewa zgniatał na miazgę, młode drzewka wyrastające ze szczelin betonu z największą łatwością zagarniał pod siebie, a przez głębokie jamy wypełnione zatęchłym błockiem przepełzał, parskając przy tym jak zadowolony bawół. Kurs też trzymał doskonale i skierować go w inną stronę było niesłychanie trudno. Szosa była stosunkowo prosta, w kabinie brudno i duszno, więc Maksym w końcu zablokował ręczną dźwignią gaz, wyszedł na zewnątrz i usadowił się wygodnie na skraju włazu pod kratownicową wyrzutnią rakiety. Czołg szedł do przodu tak pewnie, jakby to był jego pierwotny kurs wyznaczony starym programem. Machina miała w sobie coś z prostoduszności olbrzyma i Maksym, który lubił maszyny, poklepał ją nawet na znak aprobaty po pancerzu. Można było żyć. Po obu stronach drogi odpełzał do tyłu las, silnik klekotał miarowo, na wierzchu promieniowania prawie się nie czuło, wietrzyk był względnie czysty i przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. Maksym uniósł głowę i popatrzył na rozchybotany czubek rakiety. Chyba rzeczywiście trzeba ją będzie zrzucić. Wybuchnąć to ona nie wybuchnie, bo dawno już "skisła" ---sprawdził to jeszcze w nocy --- ale waży z dziesięć ton, po co taszczyć taki ciężar? Czołg lazł sobie do przodu, a Maksym zaczął badać wyrzutnię, szukać zaczepów mocujących. Znalazł je wreszcie, ale mechanizm był zardzewiały i trzeba się było trochę pomęczyć. Kiedy się tak trudził, czołg dwukrotnie na zakrętach zjeżdżał z szosy i gniewnie porykując zaczynał łamać drzewa w lesie. Maksym musiał więc spieszyć do dźwigni, poskramiać żelaznego idiotę i wyprowadzać go znów na drogę. W końcu zaczepy puściły, rakieta przechyliła się, ciężko łupnęła na beton i niechętnie stoczyła się do rowu. Czołg podskoczył i zaczął jechać żwawiej, a zaraz potem Maksym zobaczył pierwszy posterunek. Na skraju lasu stały dwa duże namioty, autofurgon i dymiąca kuchnia polowa. Dwóch obnażonych do pasa legionistów polewało się nawzajem wodą z manierek. Pośrodku szosy stał i patrzył na zbliżający się czołg wartownik w czarnej pelerynie, a po prawej stronie drogi sterczały dwa słupy połączone u góry poprzeczką. Z poprzeczki coś zwisało, coś białego, długiego, sięgającego niemal do ziemi. Maksym zeskoczył do kabiny, aby nie było widać jego kraciastej kapoty i wystawił na zewnątrz tylko głowę. Wartownik gapiąc się ze zdumieniem na czołg, wycofał się na pobocze i niezdecydowanie spoglądał w kierunku furgonu. Półnadzy legioniści przestali się myć i również zagapili się na czołg. Hurgot gąsienic wywabił z furgonu jeszcze kilku ludzi. Jeden z nich był w mundurze z oficerskimi dystynkcjami. Byli bardzo zdziwieni, lecz nie zaniepokojeni. Oficer pokazał ręką na czołg i wszyscy się roześmieli. Kiedy Maksym zrównał się z wartownikiem ten coś do niego krzyknął. Maksym krzyknął w odpowiedzi: "Wszystko w porządku, zostań na miejscu…" Wartownik niczego nie zrozumiał z powodu łoskotu silnika, ale na jego twarzy odbiło się zadowolenie. Przepuściwszy czołg znowu wyszedł na środek szosy i ustawił się w poprzedniej pozie. Było jasne, że niebezpieczeństwo minęło. Maksym obrócił głowę i zobaczył z bliska to, co zwisało z poprzeczki. Patrzył przez chwilę, potem szybko zmrużył oczy, przysiadł i bez żadnej potrzeby chwycił za dźwignie. Nie trzeba było patrzeć --- pomyślał. --- Diabeł mnie podkusił obrócić głowę! Zmusił się do otwarcia oczu. Nie --- pomyślał. --- Trzeba patrzeć! Trzeba się przyzwyczajać. Trzeba poznawać. Nie ma sensu się cofać, skoro już się wziąłem za tę robotę. To pewnie był mutant, bo śmierć nie może tak człowieka okaleczyć. Tylko życie to potrafi. Ono mnie też okaleczy i nic na to nie można poradzić. Nie trzeba się przed tym bronić, trzeba się przyzwyczajać. Może mam przed sobą setki kilometrów dróg obstawionych szubienicami… Kiedy znów wychylił się z włazu i popatrzył do tyłu, posterunku nie było już widać. Ani posterunku, ani samotnej szubienicy przy drodze. Dobrze byłoby jechać teraz do domu… Tak sobie jechać, jechać i jechać, aż wreszcie byłby dom, mama, ojciec, koledzy… Dobrze byłoby przyjechać, przebudzić się, umyć i opowiedzieć im okropny sen o zaludnionej wyspie… Spróbował wyobrazić sobie Ziemię, ale nie potrafił. Trudno było uwierzyć, że gdzieś są czyste, wesołe miasta pełne dobrych, mądrych ludzi, którzy sobie ufają; że nie ma tam rdzy, obrzydliwych zapachów, radioaktywności, wulgarnych bydlęcych pysków, czarnych mundurów i przerażających legend pomieszanych z jeszcze gorszą rzeczywistością. Nagle po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że na Ziemi mogło się przydarzyć coś podobnego i że teraz byłby taki sam jak wszyscy tu dokoła: ciemny, oszukany, uwielbiający i oddany. Szukałeś sobie zajęcia --- pomyślał. --- No więc masz teraz zajęcie. Zajęcie trudne i okrutne, ale wątpię, abyś kiedykolwiek znalazł sobie inne równie ważne… Przed nim na szosie pojawił się jakiś pojazd pełznący wolno w tę samą stronę, na południe. Był to niewielki, gąsienicowy traktor ciągnący za sobą metalową kratownicę na przyczepie. W otwartej kabinie siedział człowiek w kraciastej kapocie i palił fajeczkę. Człowiek popatrzył na czołg, na Maksyma i odwrócił się. Co to za kratownica? --- pomyślał Maksym. --- Jakie znajome kształty… --- Potem nagle pojął, że to sekcja wieży