Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Ale za- zdroszczę ci... Dworzanie i rycerze tłoczyli się wokół nas, gratulując zwycię- stwa i zapewniając o swej wiecznej przyjaźni, ale co najmniej po- łowa z nich była, mówiąc oględnie, nieszczera. Zwłaszcza dwóch dorodnych rycerzy w lśniących zbrojach i z hełmami w rękach. - Lordzie Osiernico, kim jest dama waszego serca, na której cześć dokonujecie wielkich czynów? - zapytał jeden z krzywym uśmieszkiem. Już otworzyłem usta, żeby mu odpowiedzieć, gdy odezwał się drugi: - A po cóż mu dama serca, skoro ma przy sobie takiego ślicz- nego pazia? Nowy landgraf gustuje w chłopaczkach, mam rację? W tym samym momencie solidna pięść Buldożera stuknęła ry- cerza tak, że głowa wsunęła mu się w kirys. Jean, wyraźnie prze- straszony, popatrzył na mnie żałośnie, szukając ochrony i wspar- cia. Mrugnąłem do niego z aprobatą. Pierwszy rycerz rzucił się do ucieczki, gdy Lija obrzuciła go druzgocącym spojrzeniem, a resz- ta obecnych omal nie umarła ze śmiechu. Muszę przyznać, że po- dobało mi się tu coraz bardziej... Ten wieczór spędziłem u Matwieicza. Rozmawialiśmy do czwar- tej rano. Interesowało go wszystko: jakie zmiany zaszły w naszym świecie, co nowego nakręcili w Hollywood, kto jest teraz papie- żem i na co przeznaczane są środki ONZ; pytał o nazwiska no- wych wybitnych naukowców i artystów, interesowały go ostatnie wynalazki, ostatni krzyk współczesnej mody, paryskie gusta i dow- cipy z rosyjskiej prowincji. Rozumiałem go. Po raz pierwszy od tylu lat trafił mu się rodak, w dodatku z tego samego okresu dzie- jów! Matwieicz wyznał mi nawet, że gotów jest poświęcić swoją neutralność i udzielić mi wszelkiej niezbędnej pomocy, żebym tyl- ko zdołał się stąd wydostać. Żegnaliśmy się już, gdy przypomnia- łem sobie o pewnej dość istotnej sprawie. - Skąd Riesenkampf dowie się, że postanowiłem walczyć? - Zgodnie z tradycją, powinieneś oficjalnie wyzwać go na osta- teczny bój. To nie jest konieczne, bo on i tak jest zorientowany w sytuacji, ale mimo wszystko... Chodźmy. Matwieicz zaprowadził mnie na strych. Tam, na stole pokrytym aksamitem, leżał ogromny, miedziany róg. Moi znajomi z konser- watorium wiele by dali za możliwość choćby rzucenia okiem na to cudo. Już sam wyrzeźbiony wzór był niewątpliwym dziełem sztu- ki. Wziąłem róg do rąk, zagrałem i zabrzmiało to tak, jakby głębo- ki dźwięk rozerwał ciemność. - No i tyle... - Matwieicz uśmiechnął się smutno. - Teraz całe królestwo wie, że pojawił się nowy bohater, który rzucił wyzwa- nie tyranowi Lockheimu. Od tej chwili możesz dzielić ludzi na wrogów i przyjaciół, obojętnych nie spotkasz. Jedni będą ci po- magać, nie szczędząc życia, ponieważ doskonale wiedzą, z jakim niebezpieczeństwem się zmagasz. Dla innych Riesenkampf jest gwarancją stabilizacji i pokoju... który w każdej chwili może się zmienić w wieczne odpoczywanie. A poza tym, to nie my wybie- ramy sobie przeznaczenie, lecz ono wybiera nas. Pamiętaj o jed- nym: zrobię wszystko, żeby nie brać udziału w twoim pogrzebie... aż do odwołania samego pogrzebu z powodu niestawienia się głównego zainteresowanego włącznie! Przed obiadem czekała mnie niezbyt przyjemna niespodzianka - niestety, niespodzianki rzadko bywają przyjemne. Gdy razem z moimi przyjaciółmi zjawiłem się u markiza, posępny de Bras, otoczony mrocznymi zakonnikami w białych strojach, czytał wła- śnie jakiś dokument. - Wejdź, przyjacielu. - Coś się stało, markizie? Jakieś problemy? - Lordzie Osiernico... Przysięgam, że nie wiem, jak zacząć. Oto list od kardynała Calla. Kardynał oskarża was o czary i pomaga- nie sile nieczystej. Napisał, że urządziliście pogrom na uczcie kró- lewskiej i śmiertelnie obraziliście naszego władcę Plimutroka Pierwszego niewłaściwym zachowaniem wobec jego córki... - Co za brednie! Ja i król jesteśmy przyjaciółmi do grobowej deski. Najlepszy dowód, że sam prosił, aby wasze miasto udzieliło mi pomocy. - Chętnie wierzę, ale nie mogę zignorować słów czcigodnego kardynała. Twierdzi, że uratowaliście czarownicę przed karą boską. - To było niewinne dziecko! Ten duchowny idiota nie ma poję- cia o śledztwie. Gdyby mu pozwolić, spaliłby wszystkie czarno- włose dziewczęta! - Być może. - De Bras skinął ze smutkiem. - Ale tu jest jeszcze powiedziane, że wraz z paziem i giermkiem rozgromiliście klasztor świętego Jefroima Przybłędy i zadrwiliście sobie z przeora. - O, to już przesada. Powiedzmy sobie otwarcie, to przeor oka- zał się zdrajcą i zboczeńcem... - To bluźnierstwo! -wykrzyknął niespodziewanie najmniejszy z mnichów i wskazując mnie palcem, zażądał: - Trzeba go osą- dzić! Ten człowiek to czarownik! Wzruszyłem ramionami. - Akurat!..