Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dysponując tylko skromną sumką dwudziestu tysięcy peset, wyznaczyłem sobie miesiąc na zrobienie filmu. Cztery tysiące poszło na niezbędny zakup starego fiata, którego sam naprawiałem w razie potrzeby (byłem niezłym mechanikiem). W klasztorze Las Batuecas, opustoszałym po antyklerykalnych posunięciach Mendizabala w XIX wieku, urządzono mizerny hotelik liczący zaledwie dziewięć pokoików. Fakt godny szczególnej uwagi: miał bieżącą wodę (zimną). Na zdjęcia wyruszaliśmy codziennie rano przed wschodem słońca. Po dwóch godzinach jazdy samochodem musieliśmy iść dalej pieszo, niosąc sprzęt. Te opuszczone góry szybko mnie zawojowały. Fascynowała mnie nędza mieszkańców, ale też ich inteligencja i przywiązanie do zatraconego kraju, do ich „ziemt bez chleba". W co najmniej dwudziestu wioskach świeży codzienny chleb był rzeczą nieznaną. Od czasu do czasu ktoś przynosił z Andaluzji suchy bochenek, który służył za monetę wymienną. Po nakręceniu filmu zostałem bez pieniędzy i musiałem sam dokonać montażu, robiłem to w Madrycie na stole kuchennym. Nie dysponując przeglądarką, oglądałem zdjęcia pod lupą i sklejałem je, jak potrafiłem. Niewykluczone, że wyrzuciłem do kosza interesujące zdjęcia, których dobrze nie widziałem. Po raz pierwszy wyświetliłem film w „Cine de la Prensa". Film był niemy i sam go komentowałem przez mikrofon. „Trzeba przystąpić do rozpowszechniania filmu" — powiedział mi Acfn, któremu zależało na odzyskaniu pieniędzy. Zdecydowaliśmy się pokazać go wielkiemu uczonemu hiszpańskiemu, Maranonowi, mianowanemu prezesem Patronato (rodzaj rady prowincji) Las Hurdes. Już wtedy silne nurty prawicowe i skrajnie pawicowe nękały młodą Republikę Hiszpańską. Ruch ten stawał się z dnia na dzień bardziej bezwzględny. Członkowie utworzonej przez Primo de Riverę Falangi strzelali do kolporterów gazety „Mundo obrero". Zbliżały się czasy, które z łatwością można sobie było wyobrazić jako krwawe. Myśleliśmy, że Marańon pomoże nam, dzięki swojemu prestiżowi i funkcji, w uzyskaniu zezwolenia na rozpowszechnianie filmu, który, jak być powinno, został zakazany przez cenzurę. Ale jego reakcja była negatywna. Powiedział nam: — Dlaczego pokazywać zawsze to, co najbrzydsze, najmniej przyjemne? Widziałem w Las Hurdes wozy pełne zboża. (Nieprawda: takie wozy jeździły tylko w dolnej części na drodze do Granadilla, a poza tym zdarzało się to bardzo rzadko). A dlaczego nie pokazać tańców ludowych z La Alberca, które są najpiękniejsze w świecie? La Alberca była średniowiecznym miasteczkiem, jakich wiele w Hiszpanii, leżącym w rzeczywistości już poza Las Hurdes. Odpowiedziałem Marańonowi, że każdy kraj posiada, jeśli wierzyć jego mieszkańcom, najpiękniejsze w świecie tańce ludowe, i że przemawia przez niego banalny i odrażający nacjonalizm. Po czym opuściłem go bez słowa i film w dalszym ciągu był zakazany. Dwa lata później ambasada Hiszpanii w Paryżu dała mi pieniądze na udźwiękowienie filmu w studio Pierre'a Braunbergera. Zakupił on film i mimo wszystko, sumka po sumce, w końcu mi go spłacił (musiałem któregoś dnia obrazić się i z cała powagą zagrozić, że rozwalę maszynę do pisania jego sekretarce wielkim młotem kupionym w pobliskim sklepie). Pieniądze za film mogłem w końcu oddać dwóm córkom Ramona Aci-na po jego śmierci. Podczas wojny w Hiszpanii, kiedy oddziały republikańskie wspierane przez kolumnę anarchistów Duruttiego zajęły miasto Ouinto, mój przyjaciel Mantecón, zarządca Aragonii, znalazł fiszkę z moim nazwiskiem w papierach Gwardii Cywilnej. Opisywano mnie jako groźnego rozpustnika, odstręczającego narkomana, a zwłaszcza autora tak obrzydliwego filmu Ziemia bez chleba — prawdziwej zbrodni przeciwko ojczyźnie. W razie odnalezienia należało mnie natychmiast oddać w ręce falangistow i mój los byłby przesądzony. Pewnego razu w Saint-Denis z inicjatywy Jacques'a Doriota, mera komunisty, pokazałem Ziemię bez chleba publiczności robotniczej. Wśród obecnych było czterech czy pięciu robotników imigrantów właśnie z Las Hurdes. Kiedy w jakiś czas później wróciłem, by odwiedzić raz jeszcze te nagie skały, jeden z nich rozpoznał mnie i pozdrowił. Ci ludzie odchodzili, ale zawsze wracali do swojego kraju. Jakaś siła przyciągała ich do tego piekła, które było ich własnością. Jeszcze słówko o Las Batuecas, jednym z niewielu rajów, jakie poznałem na ziemi. Wokół ruin kościoła, dziś już odrestaurowanego, znajdowało się pośród skał osiemnaście pustelni. Niegdyś, przed ich wysiedleniem w myśl rozporządzenia Mendizabala, każdy pustelnik pociągał o północy za dzwonek na znak, że czuwa. W ogrodach warzywnych rosły najlepsze jarzyny na świecie (mówię to bez cienia nacjonalizmu). Był młyn do oleju, młyn do zboża i nawet źródło wody mineralnej. W czasie kręcenia filmu mieszkał tam tylko stary zakonnik i jego służąca. W grotach można było zobaczyć rysunki jaskiniowe: kozę i ul. W roku 1936 o mało nie kupiłem tego wszystkiego za sto pięćdziesiąt tysięcy peset, czyli bardzo tanio. Załatwiłem wszystko z właścicielem, niejakim don Jose, który mieszkał w Salamance. Prowadził już pertraktacje z zakonnicami z Sacre-Coeur, ale one proponowały zapłatę na raty, podczas gdy ja płaciłem gotówką. Przyznał mi więc pierwszeństwo. Już mieliśmy podpisywać umowę — za trzy czy cztery dni — kiedy wybuchła wojna domowa i obróciła wszystko wniwecz. Gdybym kupił Las Batuecas i gdyby początek wojny domowej zastał mnie w Salamance, jednym z pierwszych miast, które wpadło w ręce faszystów, prawdopodobnie natychmiast postawiono by mnie przed plutonem egzekucyjnym. Do klasztoru Las Batuecas pojechałem w latach sześćdziesiątych z Fernando Reyem. Franco coś niecoś zrobił dla tego zatraconego kąta, przebił drogi, otworzył szkoły. Na drzwiach zajmowanego teraz przez karmelitów klasztoru widniał napis: „Przechodniu, jeśli masz kłopoty z sumieniem, zapukaj, a drzwi się otworzą. Kobietom wstęp wzbroniony". Fernando zapukał, a raczej zadzwonił. Odpowiedziano nam przez domofon. Drzwi się otworzyły. Ujrzeliśmy owego specjalistę od sumienia, który wypytał o nasze kłopoty