Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Doskonale wiedział, że jest pijany, w życiu się tak nie upił, jak dziś właśnie. Tato... -jęknął przeciągle, nieporadnie sięgając gdzieś w bok po butelkę. - Lepiej już wracaj, Konrad - rzekł mu ojciec. - Wracaj do domu, czekamy na ciebie. - O Boże, tato... Ojciec wyciągnął do niego rękę - wyłoniła się z ciemności w półświatło księżyca, niczym spod powierzchni ciemnej cieczy. - Wracaj. Wszystko już będzie dobrze. Konrad spadł z ławy, zwalił się na kolana i zaczął wymiotować, gniewnie przy tym szlochając. Gdy uniósł wzrok, ojca już nie było. Tego wieczoru, tej nocy, drugiej nocy po powrocie Jana Hermana, gdy życie rodziny Trudnych zaczęło wracać do normy, a w każdym razie sądziła tak większość jej członków -tego wieczoru po raz pierwszy i ostatni zwątpił on w sens i słuszność swej decyzji. Wszedł człowiekoidem do domu i już w holu przy drzwiach dopadli go Lea i Krystian. Złapały człowiekoida za nogi i zaczęły paplać coś o jakimś rozlanym sosie. Od razu zrobił się potworny hałas i zamieszanie, a w takich warunkach bardzo ciężko było Trudnemu w odpowiedni sposób poruszać głową i oczami człowiekoida dla utrzymania pozorów jego naturalnego zainteresowania zewnętrzem; pozorów przyswajania rzeczywistości za pośrednictwem zwykłych, ludzkich zmysłów manekina. Musiał uciec i ukryć się w swoim gabinecie. Tu z kolei przydybała go matka. Jęła się teatralnie rozczulać i sączyć łzy prosto do przygotowanej chusteczki. Nie wiedział, co rzec; ona plotła o palcu bożym, dziedzictwie wieków i smutnej starości. I kiedy wreszcie wyszła, po prostu wysunął człowiekoida z budynku, podciągając go lekko ku podgórze -jednak, ze względu na ubranie, nie był w stanie całkowicie rozprostować swego cztero wy mi ar owego nieciała, które utrzymywał tak boleśnie pokręcone i powyginane już kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Nagle uderzyła go perspektywa nie kończącego się cierpienia, które wszak sam sobie zgotował: tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wezbrał w nim mdląco słodki jad cynizmu. Poświęcenie, co? Poświęcenie? Gówno, nie poświęcenie. A żeby ich szlag trafił! Wszak ów wpiekłozstępny czar rzuciłem, bo mnie brzuch zabolał; dlatego, a nie z jakiejś męczeńskiej miłości do dzieci! I tak żem na wieczność stracony, do śmierci przeklęty! A niech ich szlag! Ale prawda była taka, że musiał się wysilać, by podobnie myśleć. Były to myśli pokazowe, głośne i jaskrawe, służące do zagłuszenia goryczy, wściekłości i żalu. Teraz już nie potrafił się oszukiwać: to nie oni potrzebowali jego, to on potrzebował ich. Otaczało go zewsząd przerażające szaleństwo niemożliwego wszechświata, i chociaż starał się zamykać nań swe ommatidia, chociaż starał się z całych sił owo szaleństwo ignorować, świadom był przecież naddołu i podgóry dookoła swego cztero wy mi ar owego nieciała. Gdyby nie dom, gdyby nie człowiekoid, gdyby nie oni... runęłaby nań ciężką falą cisza, która nie wie, co to litość. W sypialni Violetta spytała człowiekoida: - Poznajesz ten zapach? Dla Jana Hermana był to grom z jasnego nieba. Człowiekoid to tylko człowiekoid, kawał miecha, ani to widzi, ani słyszy, ani czuje zapachy. Trudny uświadomił sobie, iż tej ułomności nigdy nie będzie w stanie zniwelować. - Mhm... nie. A co to? Powiedziała mu, uśmiechając się. Zrozumiał: chce się kochać. Poruszył człowiekoidem. Zaczęła go całować. Patrzył na to ze wszystkich możliwych i niemożliwych stron, patrzył na to z podgóry, z naddołu, ze ścian, z podłogi, z sufitu, z jej skóry i ze skóry człowiekoida. Widział wnętrze tej kobiety, jak się widzi ryby pływające w akwarium. Kości, ścięgna, mięśnie, żyły, chrząstki, krew w tętnie, powietrze w oddechu. - Nie pocisz się - szepnęła, wpółuśmiechnięta, już powoli oddalająca się od świata. - Zimno tu. - Wcale nie. Mhm, na co ty patrzysz? - Na ciebie, na ciebie. - Jakbyś był zupełnie gdzie indziej... - Kocham cię - powiedział człowiekoidem, szczerze i w zgodzie z bestią. A za oknami stała noc, cała w śniegu i księżycowej poświacie