Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nieco bliżej małe uprawne poletka zastąpiły znajome pastwiska. A na pierwszym planie, tuż pode mną, zniknął żywopłot rosnący wzdłuż szosy, zniknęły - oczywiście - słupy telegraficzne, i sama szosa skurczyła się do rozmiarów polnej drogi. Mimo że nic się nie poruszało, był to żywy obraz, nic w rodzaju nieruchomej fotografii. Spojrzałem znów na jadalnię, w której nic się nie zmieniło. Pięcioro moich wyrzeźbionych ludzi jak zawsze wpatrywało się w przestrzeń, choć wydało mi się, że po raz pierwszy dostrzegłem w ich niewzruszoności coś lekko złośliwego. Podszedłem do bocznego okna, za którym roztaczał się normalny dzienny widok. Gdy nań patrzyłem, od strony wioski ukazał się jasnoniebieski sportowy samochód, TR5 sądząc z wyglądu, i przejechał, ostro przyśpieszając, ale w kompletnej ciszy, po drodze ku zajazdowi. Oczywiście, we frontowym oknie nie zobaczyłem go. Stałem i myślałem. Najrozsądniej, rzecz jasna, uczyniłbym, biegnąc po Amy i przyprowadzając ją tutaj w nadziei, iż udowodnię sobie i wszystkim innym, że nie mam przywidzeń, a raczej, że to, co widzę, naprawdę istnieje, że, przynajmniej, nie oszalałem. Ale nie mogłem narazić mojego dziecka na przerażenie, czy to spowodowane ujrzeniem tego, co ja oglądałem, czy też stwierdzeniem, że widzi ona coś innego niż ja. A brakło mi też pewności, że jeśli wyjdę na korytarz i do jej pokoju, to znajdę ją w nim, że w ogóle znajdę tam cokolwiek znajomego. W tym momencie niezdecydowania usłyszałem dochodzące z dołu głosy, męski i kobiecy, a potem w przedniej części domu trzasnęły drzwi na dwór, ale nie moje frontowe drzwi. Kobieta, którą już dwukrotnie widziałem na podeście schodów, pojawiła się za oknem, niosąc małą latarnię i kierując się ku wiosce - ledwie dostrzegłem twarz, ale jej ogólna sylwetka i chód nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Z parteru znów dobiegł mnie, bardzo słabo, głos mężczyzny, tym razem o odmiennej intonacji, z dziwną monotonią, którą potrafiłem zidentyfikować, albo, gdybym mógł chwilę się zastanowić, dla której mógłbym znaleźć coś bardzo podobnego. Tak, ksiądz, kapłan, intonujący część nabożeństwa, z którą najlepiej jest uporać się jak najprędzej. Kobieta już niemal znikła mi z oczu: ledwie dostrzegałem chwiejne światełko jej latarni. W tym momencie zauważyłem ruch z drugiej strony mego pola widzenia, z kierunku, między innymi, tego, co w tej chwili nazwę tylko lasem. Wysoka, niezwykle barczysta sylwetka kulejąc niezgrabnie szła po drodze, z nieubłaganą energią maszyny tupiąc masywnymi nogami, które widocznie były nierównej długości, i w niedokładnie zsynchronizowanym rytmie wymachując długimi ramionami. Gdyby był to człowiek, ważyłby co najmniej sto sześćdziesiąt kilogramów, ale to nie był człowiek: istota ta składała się z kawałów drewna, niektórych pokrytych gęstą karbowaną korą, innych z cienką lśniącą skórką, z naręczy gałązek i pnączy i ze sprasowanych porcji zielonych, suchych i gnijących liści. Gdy zbliżała się do mnie, mozolnie przyśpieszając tempa, zobaczyłem, że na jej lewym udzie, od mojej strony, usadowiła się płaska huba, której skrawki odpadają przy każdym kroku, i usłyszałem skrzypiący i szeleszczący odgłos jej marszu. Znalazłszy się dokładnie na mojej wysokości, zwróciła ku mnie swą niezgrabną, sękatą głowę, a ja zamknąłem oczy, nie chcąc widzieć jej twarzy, jak za pierwszym razem, w hipnagogicznej wizji z przedwczorajszej nocy. Jednocześnie z dołu rozległ się krzyk przestrachu czy też odrazy; wiedziałem, że w tej chwili (relatywnie mówiąc) Underhill wygląda przez okno sali restauracyjnej, która teraz (z mojego punktu widzenia) była zamknięta i pusta. Kiedy znów otworzyłem oczy, stwór zaczynał oddalać się ode mnie groteskowym, chybotliwym truchtem. Czekałem i myślałem o tym, co będzie, jeśli to przedstawienie trwać będzie bez końca, a ja pozostanę zawieszony w czasie gdzieś pomiędzy epoka Underhilla a moją. Gdybym tylko zdołał przedostać się do obrazu, który nadal widziałem przez boczne okno, może wtedy powróciłby dźwięk i wszystko skończyłoby się dobrze. Ale jak tam dotrzeć? Kiedy przed chwilą otworzyłem drzwi, to raczej nasłuchiwałem, nie rozglądałem się, ale teraz nie wątpiłem, że ten pokój jest jedyna częścią domu, która nie została cofnięta do stanu sprzed niemal trzech stuleci. Wyglądało na to, że jedyna możliwa droga ucieczki prowadzi przez boczne okno i po ścianie. Już zaczynałem martwić się, że ta wersja rzeczywistości może okazać się wyłącznie wzrokową halucynacją, kiedy usłyszałem krzyk, niezbyt bliski, może o jakieś dwieście metrów, ale bardzo wyraźny w całkowitej ciszy, i bardzo głośny, któremu towarzyszył inny odgłos, równie głośny: zawodzenie albo nierówne wycie, jakby coś, co często słyszałem, ale co nie pasowało do tych okoliczności, jakby szum silnego wiatru pośród drzew. Zatkałem uszy palcami i nadal patrzyłem na wyludniony teraz nocny krajobraz przed sobą. Jak długo jeszcze wytrzymam ten widok? Wtedy, nieco na lewo od środka obrazu, nieoczekiwanie pojawiło się światło lub płomień, niemal oślepiająco jaskrawe, żółto-zielonej barwy. Po kilku chwilach rozbłysło drugie, na niebie, bardzo duże, jak tarcza słońca, ale o poszarpanym kształcie i głęboko niebieskim kolorze. Po dłuższej pauzie, niemal jednocześnie zapłonęły dwa następne, jeszcze jedno żółtawo-zielone w pobliżu pierwszego i większe błękitne na drugiej stronie nieba