Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Otworzył oczy, rozejrzał się pobieżnie wokół siebie i usiadł. Za nim tkwił w ziemi wrak statku, lecz nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem. Podniósł się i zataczając stanął na ścieżce wytyczonej przez blask księżyca. W jego mózgu kłębiły się różnorakie myśli, wspomnienia i uczucia. Być może Ruthven lub któryś z jego asystentów byłby w stanie uporządkować ten chaos. Na razie Travis Fox, Indianin z Ameryki Północnej, agent podróżujący w czasie, członek Drużyny A w operacji "Cochise" - o wiele mniej był podobny do myślącego stworzenia niż oba kojoty, które właśnie składały rytualne hołdy księżycowi, który nie świecił nad ich rodzinną planetą. Travis chwiejnie podążył dalej, jakby wabiony wyciem kojotów. Było to coś znajomego, jakaś realna nić łącząca go z jego własnym umysłem, w którym miał teraz taki mętlik. Zatoczył się, upadł, znów podniósł się niepewnie, lecz szedł dalej. Nad nim, na wzgórzu, samica kojota opuściła łeb i ostrożnie wdychała nową woń. Rozpoznała ją jako część właściwego sposobu życia. Zawyła raz jeszcze na swego towarzysza, zbyt jednak zajętego nocną pieśnią, którą wyśpiewywał z mordą wyciągniętą do księżyca. Travis potknął się i upadł. Podpierając się dłońmi i kolanami w czasie upadku poczuł, jak taka amortyzacja wyrywa mu ze stawów zesztywniałe ręce. Spróbował się podnieść, lecz ciało odmówiło mu posłuszeństwa, zwinęło się tylko w paroksyzmie bólu. Upadł ponownie, tym razem na plecy i wpatrywał się w księżyc. Silny, znajomy zapach... a potem cień przesuwający się nad nim. Gorący oddech na policzku i delikatny dotyk zwierzęcego języka na twarzy Uniósł głowę, pochwycił gęste futro i trzymał je, jakby była to ostoja zdrowego rozsądku w całkiem oszalałym świecie. Rozdział 3 Travis przyklęknął na czerwonawej ziemi i zmrużonymi oczyma wpatrywał się w dolinę, rozgarnąwszy uprzednio ostrożnie rdzawobrązową trawę. Złotawa mgiełka przesłaniała prawie cały widok. Travis odczuwał tępy ból w czaszce. Ogarnęło go zdumienie. Gdy rozglądał się wokół, miał wrażenie, że przygląda się obrazowi wyłaniającemu się spod innego, namalowanego później. Wiedział, co powinien zobaczyć, ale to, co widniało przed nim, nie zgadzało się z tym, czego oczekiwał. Szary kształt przemknął przez trawę; Travis spojrzał czujnie w tamtą stronę. Mba'a - kojot? Czy może jego towarzysze to były ga'n, duchy, które potrafiły przybierać dowolne kształty, a tym razem przybrały postać chytrego wroga ludzi? Czy byli to ndendai - wrogowie - czy też dalaanbiyat'i - sprzymierzeńcy? W tym dziwnym świecie nie można było być pewnym niczego. Ei'dik'e? Obracał w myślach słowo, którego nie odważył się wypowiedzieć na głos: przyjaciel? Spojrzał prosto w żółte oczy. Niejasno uświadamiał sobie, że czworonożne stworzenia, które podążały wraz z nim w jego bezcelowej wędrówce po tych dziwnych, dzikich obszarach, zachowywały się zupełnie inaczej niż zwykłe zwierzęta. Odnosił takie wrażenie nie tylko dlatego, że patrzały mu prosto w oczy, wydawało mu się też, że potrafią czytać w jego myślach. Gdy był spragniony i tęsknił za łykiem wody, który ugasiłby płomień w jego wyschniętym gardle i złagodził dokuczliwy ból głowy, kojoty poprowadziły go w kierunku, którego sam by nie wybrał; znalazł tam sadzawkę i zaspokoił pragnienie cieczą o dziwnie słodkim i przyjemnym smaku. Nadał tym dziwnym stworzeniom imiona, imiona, które wyłoniły się z chaosu snów i przywidzeń zaciemniającego mu właściwe pojmowanie sytuacji, w jakiej znajdował się w trakcie swej bezcelowej podróży przez tę dziwną okolicę. Samicę, która zawsze była przy nim, jakby go pilnowała i nie ważyła się nigdy odejść zbyt daleko, nazwał Nalik'ideyu (Idąca Po Grani). Samca, który wypuszczał się na długie zwiady, a potem wracał do człowieka i do swej towarzyszki, jakby przekazując wieści niezbędne do podjęcia dalszej podróży, nazwał Naginlta (Zwiadowca). To właśnie Nalik'ideyu odszukała teraz Travisa; wysunęła czerwony język i dyszała ciężko - był pewien, że nie była to oznaka zmęczenia, to była radość i zapał... zapał łowiecki! Travis też przesunął językiem po wargach, gdy ta myśl w pełni do niego dotarła. Czekało na niego mięso - świeże i soczyste - tylko kawałek dalej