Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

-Rozumiem. - rzucił Bobby. -Ponieważ, - kontynuował profesor. - według naszych standardów oczywiście, oni nie posiadają niczego tak naprawdę wartościowego z tego też właśnie względu nigdy nie zostali przez obcych ograbieni lub co gorsza podstępnie oszukani. Słowem, oni naprawdę nie mają żadnych powodów do wrogiego nastawienia. -Co o tym myślisz, Bobby? - zapytał Murzyn. Ten nadal wahał się czując jeszcze w nogach zmęczenie po ostatniej ucieczce. Profesor natomiast ciągnął dalej. -Z drugiej jednak strony, Indianie nie są też prymitywnymi głupcami. O nie. To są niezłe cwaniaki i kiedy tylko widzą obcych, którzy tak jak wy czasami tędy wędrują, jak chociażby ta zeszłoroczna ekipa filmowa z National Geografic, wtedy prędko chowają T-shirty z logo coca coli i pośpiesznie wyciągają te swoje roślinne ubranka grając na użytek białych całkiem niezłą komedię. Komedię o prymitywnym plemieniu ukrytym, hen głęboko w dzikich ostępach. -Naprawdę? -W ciągu jedenastu lat odkąd tutaj jestem, "odkryto ich" z sześć czy siedem razy. Ten ich Wódz to jest kawał przebiegłego lisa i dobrze wie, kiedy jest korzystniej być prostym dzikusem a kiedy nie. -A ci fachowcy z telewizji nie połapali się, że to lipa? - z niedowierzaniem spytał Theo. - Przecież to eksperci. -Skądże? Chłonęli to wszystko jak gąbka wodę. Filmowali wszystko jak najęci a odjeżdżając zacierali ręce z radości, że udało im się odnaleźć nieznane nauce plemię. Była kupa śmiechu kiedy wszystkie gesty i zachowania Wodza oraz jego ludzi, filmowcy łykali dosłownie jak pelikany. Łapczywie pochłonęli cały ten lipny folklor a z tej radości pozostawili we wsi mnóstwo zapalniczek, plastikowych kanistrów, ubrań oraz innego sprzętu turystycznego, za który tubylcy w normalnych okolicznościach musieliby wyplatać te swoje cholerne koszyki chyba do sądnego dnia. A ponadto, jeśli już mam być szczery to Indianie uprawiają znakomity tytoń. Znakomity powiadam. Wyrabiają też całkiem niezłe piwo. Zaglądam więc do nich co jakiś czas, aby pohandlować no i rzecz jasna z kimś pogadać. -No więc dobra. W końcu nie stanie się chyba nic wielkiego, jeśli zachowamy ostrożność i tylko tam zajrzymy. - Bobby rzucił do wspólnika. -Jasne, człowieku. - ten poparł go po czym na powrót zwrócił się do profesora. - Ostatecznie oni tam nie mają banku, prawda? -Nie mają. - uspokoił go profesor z uśmiechem. Pełne żołądki oraz ciepło bijące z ogniska w połączeniu z przeżyciami minionego dnia sprawiły, że nagle poczuli przemożną senność. Sprawnie rozwiesili swoje hamaki wśród drzew i rozpostarli ponad nimi zasłonę z moskitiery. Przed udaniem się na spoczynek dorzucili jeszcze do ognia, po czym natychmiast usnęli. * * * Szałas profesora Williamsa - Brazylia 15 stycznia 2000 Wczesnym rankiem profesor energicznie zbudził ich zapowiadając, że należy wyruszyć wcześnie, gdyż czeka ich długa i niewygodna droga. Zjedli, więc jedynie trochę wskazanych przez niego owoców, pospiesznie pozałatwiali poranne potrzeby i nieustannie przez niego popędzani do pośpiechu, niebawem wymaszerowali kierując się w stronę wioski. Początkowo profesor prowadził ich niemal niewidoczną ścieżką biegnącą nad brzegiem rzeki. Ta jednak z każdą godziną stawała się coraz bardziej wąska, by w końcu ostatecznie zniknąć pod pokrywą bujnej roślinności. Wkrótce po tym, aby iść dalej musieli używać maczety, by odświeżyć szlak. Zmieniali się co jakiś czas na czele, by każdy mógł trochę odpocząć. Pomimo tego po kilku godzinach obydwaj byli już tak wyczerpani, że zatrzymali się na krótki odpoczynek. Zdyszani usiedli nad brzegiem rzeki. Odpoczywając obserwowali profesora, który z niezmordowaną energią nawet nie przystanął odetchnąć, lecz podwinął nogawki i z marszu wkroczył prosto do wody. Tam bez wysiłku łapał ryby, które były na tyle głupie, iż dawały się chwytać wprost gołymi rękoma. Bobby i Theo widząc taki błyskawiczny połów chętnie rozpalili ognisko wokół sporego kamienia i po półgodzinie wszyscy mogli się już raczyć rybami upieczonymi przez profesora w jakiś tajemniczych liściach. Ryby smakowały wyśmienicie. Jego dumna mina oznajmiła im, iż zna jeszcze wiele kulinarnych sztuczek a ryby nie są w tym względzie jego ostatnim słowem. -Muszę powiedzieć że forma pańskiej sztuki kulinarnej wciąż zwyżkuje a wczorajsze pekari nie było wyłącznie przypadkiem. - dyplomatycznie stwierdził Bobby. -Ryby jak ryby. - ten odparł niedbale. - Ten doskonały smak to jest tylko kwestia odpowiednich przypraw