Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Każdą stać na to, żeby być z gołą głową, myśli sobie. I popisowo skacze ze stopni autobusu przed przystankiem. Zaraz po chwili - nie spieszy jej się. Idzie jak najwolniej po majowym deszczu. Życie w migawkach? Owszem. Wszystko z czasem wpakujemy do migawek. Ciągłość, łączność biegnie jakoś zawsze tam, gdzie nikogo nie ma. A czym się karmi? I gdzie ta łączność? Zdolność przetrwania skacze między ułamkami dowolnej kompozycji. Nikt z drugim Niktem żyją sobie dowolnie. Wielu jest chętnych, by przycupnąć z boku i pokontemplować trochę. Ale brak żywej rzeźby dla oczu. To pokontemplujmy martwą naturę. Wszak się zmienia. A może wyjściem byłaby i tu powściągliwość? - pyta się nauczony doświadczeniem uczeń. Mistrz, który ma zwyczaj zjawiać się na każdą poważną zaczepkę, zasępił się. Widać są dwie albo i więcej odpowiedzi. - Gdyby się wszystko zniszczyło - mówi po chwili - nawet i wtedy można by jeszcze, że tak powiem, nieźle sobie pozaczynać! - Pan jest takim optymistą, Mistrzu? Ale zmilkł znów i stała się cisza. - Z wszystkimi niewiadomymi - jeszcze dodał w końcu - z wszystkimi! Nawet wtedy bym zaczynał. (To pan, zdaje się, tak kiedyś mówił, panie Profesorze?) - A gdyby jednak - powściągliwiej? - dopytuje się Uczeń. Mistrz może wróciłby znów ze swej wielkiej Nieobecności zasępiony, ba, nieobecny jeszcze nawet w tym powrocie. Zdarzało mu się już mówić tak, jakby nie zwracał się do nikogo, a nie był sam: - Jeśli obojętnie puścisz choćby i jedną wiadomą z ręki, masz strącaną całą partię. Wszystko bowiem od jakiejś chwili miało się zacząć na nowo, a ty to uniemożliwiłeś. Próżnia na przykład po ciężkiej wojnie, jeśli nawet ją do monstrualnych wymiarów wydęła historia - kończy się tuż przed faktem wyznania jej przez tego, co przeżył. Ogarnął ją, opanował i wszystko zaczyna żyć od nowa. - Ale wielu się odrzeka pamięci - wtrąca Uczeń. - Boją się, już jej pewnie nie chcą. A może nie mają. - Podług mnie to w ogóle najmniej warto się wyrzekać, mój drogi. Najmniej. Odetchnął głębiej, odchrząknął i jakby jeszcze walczył z chrypką (przy jego nie nadwerężonym gardle!), zaczął mówić długo i zawile, przynajmniej tak mi się zdawało, gdyż jeszcze byłem pod silnym wrażeniem tego, co usłyszałem. A zakończył jakoś tak: - Ustanowiłem był kiedyś, czy jak wolisz, odgadłem, zasadę stałej postępującej zmienności jako jedynej n i e z m i e n n e j cechy naszego życia. Potem ją nazwałem teorią o linie, której w bezpośrednio doświadczalnej postaci nigdzie nie ma. Lecz obejść się bez niej niepodobna. Lina nie istniejąca, lecz choćby ją zaczynać od góry czy od środka, czy może nawet od najlepiej widzianego końca po niezauważalną całość, choćby i nie znać jej płaszczyzny zawieszenia, nie wiedzieć, co ją podtrzymuje - zawsze można ufać, że to j e d y n e , po czym może człowiek stąpać pewnie. I nie ugrzęznąć. Tak było powiedziane, panie Profesorze? Mam prawo czuć się dalej Pana uczniem? Park wiosenny. Naszej uległości nasuwający wrażenie wszelkiego początku; pary w pierwszym odruchu padają sobie w objęcia, półjawnie, bo najdalej po wczorajszej kłótni. Wszyscy tutaj mają zajęte ręce! Ich głowy chroni anonimowa aureola. A jednak! Widok lasu by mnie jeszcze uspokoił, nie tego parku. Wielkie przestrzenie napawają niejednego lękiem, wywołują uprzedzenie, które niszczy dopraszających się głosu wysłanników dalekich stron. Wtedy warują w pogotowiu, choć na dystans - na dystans. A ja tu mam zapomnieć o mrzonkach. Płacą mi za to i taka ma być wymiana usług. Mam jeszcze wątpliwą pociechę wciskania się, wciąż bez efektu, w szparę tych lat, gdy się chodziło gościńcem szerokim. Gościńcem dla mnie niegościnnym. Pamięta się tylko wrota wyjścia. I idzie z przyzwyczajenia, z nawyku iścia. Od czego się zaczęło to chodzenie? Drzwi w przeszłość też nie stoją otworem. Tylko że może je odkryć ta ścieżyna polna za drzewem albo zakrętem kolejowym, a potem niknie niknie niknie. Można wejść w nią, nim się naprawdę skończy. Robię coś, ale zaraz co innego jest ważniejsze. To mogę robić także i co innego. Lecz utrącają mi i to, bo miało być ważniejsze jeszcze co innego. Idę gdzie indziej. Staram się robić tam coś takiego dla innych, do czego by warto się przekonać - - Staram się, a potem nie podejmuję już tego, co gdziekolwiek i kiedykolwiek uchodziło za ważne. Trzymam się zajęć i tematów mało szczytnych, ale c z a s a m i coś z tego mam. Na razie spokój, choć i to niedługo. Na to odzywa się moja melancholiczna małoważność, nawet niepotrzebność moja. To nic, że tylko na razie, może potrwać wiecznie. Na rozum jej nie przetrzymam. Już nie broni mnie mój dawny entuzjazm, ale ledwo instancje ostatniego odwodu, owe retoryczne i płynące tylko z przekory "mimo to", "ale" - - Stałem się więc mało ważny i wygląda na to, że pogodziłem się z wszystkimi. Prawie lżej. Po wielu szarpaninach i mordęgach, gdy już mi się zdaje, że znalazłem pewne i niezłe wyjście - zaczynam odczuwać w sobie błogą inność. Dość absorbująca, lecz w gruncie rzeczy nie wiadomo jaka. A inni? Jesteś ostatnio spokojniejszy, mówią. Więc staje się to moim sukcesem. Po okresie wstępnej i niemalże euforycznej zgody zaczynam zauważać, że jeszcze różnię się trochę od innych, i to sobie wyrzucam. Ja, który przecież we wszystkim starałem się być do wszystkich najpodobniejszy! Starałem się, ale to innym... wydało się znów podejrzane. Za bardzo się starałem. Zawsze za bardzo się staram! Jeszcze nie odsuwali się ode mnie