Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W Monachium występowała właśnie węgierska trupa teatralna z nadzwyczajnym „Otellem", i choć nie widzieliśmy jeszcze z Mabel tej inscenizacji, jego opinie niezmiernie mnie zachęciły. Był ubrany w to, co Niemcy nazywają Hausjacke, czarne spodnie i parę rewelacyjnie wypastowanych butów. Rozmawialiśmy o Bogu i świecie, zjedliśmy najlepszy gulyds w moim życiu, podany przez posępną Helenę, która wyszeptała przeprosiny i opuściła nas. Była wysoką kobietą i kiedyś musiała być piękna, wolała jednak obnosić ślady zaniedbania. Posiłek zakończyliśmy morelową palinką. - Herr Ned, jeśli mogę się tak do pana zwracać - powiedział profesor-jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju. Chciałbym, jeśli pan pozwoli, poruszyć ją od razu na początku naszej zawodowej współpracy. - Proszę - odparłem wspaniałomyślnie. - Niestety, pański poprzednik, dobry człowiek, oczywiście - przerwał, najwidoczniej nie chcąc mówić źle o nieboszczyku - i jak pan kulturalny... - Proszę -powtórzyłem. - Chodzi o mój brytyjski paszport. - Nie wiedziałem, że go pan ma! - zawołałem ze zdziwieniem. - No właśnie. Nie mam. Podobno są jakieś przeszkody. Tak bywa we wszystkich biurokracjach. Biurokracja to najpotworniejsza ze wszystkich instytucji, Herr Ned. Stawia na ołtarzu najgorszych ludzi, a najlepszych upokarza. Uchodźca z Węgier, który mieszka w Monachium, zatrudniony przez amerykańską służbę nie jest oczywiście uprawniony do obywatelstwa brytyjskiego. Rozumiem to. Jednak po tylu latach współpracy z waszymi służbami należy mi się ten paszport. Tymczasowa wiza podróżna nie jest godną alternatywą. - Wydawało mi się, że dostanie pan paszport od Amerykanów! Czy nie taka była umowa od samego początku? Amerykanie mają panu zapewnić obywatelstwo i przeniesienie. W to wchodzi również paszport, na pewno. Musi! Zdenerwowałem się, że człowiekowi, który poświęcił tyle lat służbie, odmawia się tak drobnego przywileju. Profesor jednak nauczył się podchodzić do sprawy ze stoickim spokojem. -Amerykanie, Herr Ned, to młody, wyrachowany naród. Wykorzystali najlepsze lata mego życia i teraz nie jestem już dla nich człowiekiem z przyszłością. W oczach Amerykanów powinienem spocząć na śmietniku staroci. - Ale przecież obiecali, jeśli wyniki będą zadowalające? Na pewno obiecali! 103 Wtedy wykonał gest, którego nigdy nie zapomnę. Podniósł ręce ze stołu, jakby dźwigał ogromny ciężki głaz. Trzymał je niemal na poziomie barków, po czym z całą siłą opuścił z powrotem na blat stołu nadal z niewidzialnym głazem między nimi. I pamiętam jego oczy, oburzone, milcząco oskarżycielskie. Tyle warte są wasze obietnice, zdawał się mówić. Wasze i Amerykanów. - Niech pan po prostu zdobędzie dla mnie ten paszport, Herr Ned. Jako lojalny oficer prowadzący, który chce wyłącznie dobra swego agenta, bardzo przejąłem się tą sprawą. Znając Toby'ego od wieków, postanowiłem przyjąć od początku ton oficjalny: żadnych obiecanek cacanek, żadnych mglistych zapewnień. Poinformowałem Toby'ego o prośbie Teodora i poprosiłem o radę. Był w końcu moim bezpośrednim przełożonym, moją londyńską kotwicą. Jeśli rzeczywiście Amerykanie wycofywali się z danej profesorowi obietnicy i nie chcą przyznać mu amerykańskiego obywatelstwa, pisałem, sprawą należało się zająć w Londynie lub Waszyngtonie, a nie w Monachium. I jeśli z nie znanych mi powodów miał mu być przyznany paszport brytyjski, wtedy też nie mogło się obyć bez energicznego poparcia Piątego Piętra. Minęły już czasy, kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przyznawało brytyjskie obywatelstwo każdemu byłemu współpracownikowi Cyrku. Przyczyniła się do tego sprawa Haydona. Mojej prośby nie przesłałem telegraficznie, lecz specjalną przesyłką służbową, co w kręgach Cyrku nadaje sprawie bardziej oficjalny charakter. Napisałem bojowy list i kilka tygodni później przypomniałem się następnym. Kiedy profesor zapytał mnie o postępy, odpowiedziałem niezobowiązująco. Sprawa jest w toku, zapewniłem go; Londyn nie lubi, kiedy się go popędza. Zastanawiałem się jednak, dlaczego Toby zwleka z odpowiedzią. Tymczasem podczas spotkań z Teodorem starałem się dociec, czym konkretnie zasłużył sobie na miano gwiazdy na rzadko zaludnionym firmamencie Toby'ego. Starań tych nie ułatwiała niechęć profesora i początkowo zastanawiałem się, czy nie wstrzymuje się od wyjaśnień do czasu, gdy sprawa paszportu zostanie załatwiona. Ale stopniowo zacząłem rozumieć, że jeśli chodzi o naszą tajną działalność, tajemniczość jest u profesora normą. Jednym z bardziej nudnych obowiązków profesora było utrzymywanie kawalerki w dzielnicy Schwabing. Służyła mu ona jako adres do przyjmowania poczty od niektórych węgierskich współpracowników. Namówiłem go, żeby mnie tam zabrał. Otworzył drzwi. Na podłodze leżało kilkanaście kopert, wszystkie z węgierskimi znaczkami. - Boże jedyny, profesorze, kiedy pan tu był ostatnio? - zapytałem, patrząc, jak mozolnie zbiera z podłogi listy. Wzruszył ramionami niezgrabnie, jak mi się wydawało. 104 - Ile listów dostaje pan zwykle w ciągu tygodnia, profesorze? Wziąłem od niego koperty i przejrzałem stemple. Najstarszy wysłano trzy tygodnie temu, a najnowszy przed tygodniem. Przeszliśmy do maleńkiego zakurzonego biurka. Wzdychając, zasiadł na krześle, otworzył szufladę i wyjął z niej kilka buteleczek z chemikaliami. Ze skrytki wydobył pędzel. Wziął do ręki pierwszą kopertę, przyjrzał jej się ponuro i otworzył scyzorykiem. - Od kogo? - zapytałem z zainteresowaniem, które według niego było zupełnie nieuzasadnione. - Od Paliego - odparł posępnie. - Paliego z Ministerstwa Rolnictwa? - Od Paliego z Debreczyna. Był w Rumunii. - Po co? Chyba nie na konferencji na temat broni toksycznej? To byłaby bomba! - Zobaczymy. Na jakiejś konferencji naukowej. Jego dziedzina to cybernetyka. Nic nadzwyczajnego. Obserwowałem, jak zanurza pędzel w pierwszej buteleczce i pociąga nim po nie zapisanej stronie listu. Opłukał pędzel w wodzie i nałożył drugą substancję