Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

.. Ale może to nie byli żołnierze Kondora, tylko ktoś inny? A w ogóle, wiecie, trafiłyśmy na tę drogę przypadkiem, od miesiąca się błąkamy, jemy korzonki i jagody, dlatego jesteśmy takie chude. Tak naprawdę nie wiem, gdzie byłyśmy... A wszystko po to, aby nie zabrali mnie ze sobą jako przewod- nika. Kiedy zapytali mnie o Esiryu, znów skłamałam, bez planu i wahania. Esiryu starała się nie rzucać w oczy; mężczyźni wprawia- li ją w przerażenie. - Opuściła męża — powiedziałam - i musiała uciekać, ja zresz- tą również. Wiecie, że Kondorzy zabijają kobiety, które odchodzą od mężów? -1 dodałam jeszcze: - Zabijają też mężczyzn, których z nimi spotkają. To było moje najlepsze kłamstwo, bowiem było prawdziwe. I odniosło skutek; następnego dnia Wojownicy z Doliny ruszyli w swoją drogę ku Miastu, pozwalając nam udać się dalej na połu- dniowy zachód. Rozstając się z nimi, powiedziałam: - Idźcie ostrożnie, bądźcie uważni, ludzie z Doliny! - Młode- mu zaś człowiekowi z mojego Domu rzekłam: - Mój bracie, w su- chej kramie myśl o rwącym potoku! Mój bracie, w ciemnym domu myśl o niebieskiej glinie! Owe słowa, które podarowała mi niegdyś Jaskinia, były wszyst- kim, co mogłam mu dać. Miałam nadzieję, że przydadzą mu się tak, jak przydały się mnie. Nie wiem, co stało się z tymi mężczyznami po naszym roz- staniu. Za Loklatso droga wiodła nas przez kraje, które nie były tak zarażone chorobą Miasta. Kiedy dawno temu jechałam tędy z oj- cem i żołnierzami, unikaliśmy ludzkich siedzib i wędrowali jak ko- joty. Tym razem podróżowałam jak osoba ludzka. W każdym mia- steczku i gospodarstwie ludzie z nami gadali; znałam niewiele TOK, a większość tamtejszych mieszkańców mówiła tylko we wła- snym języku, lecz na migi i wyrazem twarzy można przekazać wszystko, co potrzebne, gościnność zaś to nurt samej Rzeki. Nie wszyscy byli szczodrzy z serca, ale nikt nie odprawił nas głodnych. Wioskowe dzieci chowały się czasem, podniecone i zarazem za- wstydzone napotkaniem nowego dziecka; jednakże Ekwerkwe, która codziennie spotykała nieznajomych i bawiła się z dziećmi, które widziała po raz pierwszy, zwykle śmiało szła na poszukiwa- §nia. Wołały do niej w różnych językach, ona zaś odkrzykiwała im słowa Dayao, Kesh, Fennen i Klatwish, i wszystkie wzajem uczyły się słów piosenek, których nie rozumiały. Jakże różna była ta po- dróż od podróży z moim ojcem na północ! Tylko Esiryu było trudno; nie zbliżała się do domu, lecz odeń oddalała i bała się lu- dzi — nie jak ktoś, kto bacząc na różnice zachowuje ostrożność, lecz jak zbłąkany pies, który wciąż spodziewa się krzywdy. Dla ko- biety Dayao groźni są wszyscy mężczyźni za murami domu jej ojca lub męża, albowiem dla mężczyzn Dayao kobieta, której nie chro- ni mężczyzna, to nie kobieta, nie człowiek, lecz cipa. Esiryu tak właśnie o sobie myślała, jak o czymś, co można zgwałcić; nie potra- fiła więc darzyć zaufaniem tych wszystkich ludzi, u których przy- szło nam się zatrzymywać. Zawsze stawała za mną, aż nazwałam ją Kobieta-Cień. Nierzadko myślałam, że niepotrzebnie wyruszyła w tę podróż i że zabierając ją wyrządziłam jej krzywdę, ale nie po- zwoliłaby mi odejść bez siebie; owego wieczora, gdy opuściłyśmy Dom Tertera, powiedziała, że wolałaby umrzeć, niż dalej żyć beze mnie i Ekwerkwe. Poza tym jej przyjazna obecność była dla mnie wielką pociechą i wsparciem i chociaż czasem udzielał mi się jej ustawiczny lęk, bywało, że czynił mnie odważniejszą niż naprawdę byłam; mówiłam wówczas do niej: - Spójrz, tych ludzi nie mamy się czego obawiać! - i ruszałam na ich spotkanie. Dla nóżek małej przepiórki pokonywane przez nas dziesięć mil dziennie to była spora odległość. Idąc na południe, dotarły- śmy do promu linowego w Ikul i przeprawiłyśmy się przez Rzekę Bagien razem z kilkoma ludźmi Amaranthu, którzy wieźli do do- mu złoto z górskich kopalń. Nasza trójka skręciła na zachód przez bagna, a potem na południe, by idąc u stóp wzgórz dotrzeć do miejscowości Utud, gdzie zaczyna się droga Chiryan. Droga ta biegła przez naprawdę dziką krainę, nie było na niej innego czło- wieka prócz nas. Nocami kojoty wysoko na wzgórzach śpiewały pieśni starej wariatki lub pieśni pełni księżyca; w trawie roiło się od myszy; jelenie, uskakując nam z drogi, przyglądały się nam ca- ły dzień, skryte w gąszczu; bezustannie żałobnie wolały turkawki, a niebo o zmierzchu mroczniało od wielkich stad gołębi oraz in- nych ptaków; kiedy zaś w południe patrzyłyśmy w górę, widziały- śmy, że kołuje nad nami myszołów rdzawosterny. Idąc, zbierałam na drodze pióra, pióra dziewięciu gatunków ptaków. Wtedy spadł pierwszy deszcz; szłam tedy, nucąc pieśń, która przyszła do mnie z deszczu i z tych piór; śpiewałam słowa, które zostały mi dane: Nic nie wiadomo, jest tylko wędrówka, tylko wędrówka, ah ya hey. Jestem wielką istotą, kłoniącą się trawą. Wracając do Doliny mojego istnienia niosłam ze sobą tę pieśń i pióra dziewięciu ptaków, znalezione na pustkowiu, na drodze kojota; z siedmiu zaś lat spędzonych w Mieście Człowieka wywiodłam swą kobiecość, dziewczynkę Ekwerkwe i przyjaciółkę Cień. Wzdłuż Potoku Buda zeszlyśmy w Głęboką Dolinę, a potem wzdłuż Potoku Hana-if do Rzeki, co krok śpiewając heya