Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- W kasynie nie ma rozmów na tematy służbowe, obywatelu pułkowniku - naśladuje wiernie głos dowódcy pułku. - Wrócimy do tego tematu jutro w służbowej rozmowie - obiecuje Tomaszewski. Między stołami prawie bezszelestnie przesuwa się żołnierz rozlewający herbatę do szklanek. Jakiś podporucznik z batalionu majora Grodzickiego pochrapuje w kącie. Ma twarz dziecka, które ufnie zasnęło. - I pomyśleć, że są gdzieś miasta, w których żyją normalni ludzie przy lampach elektrycznych, chodzą do kina czy teatru, tańczą na dansingach i ściskając dziewczyny gadają o miłości... - wzdycha porucznik Rafałowski. - Marzyciel! - cedzi ironicznie przez zęby Zajączek. Rozparł się wygodnie w krześle wyciągnąwszy przed siebie swoje długie nogi. - Każdy jest trochę marzycielem - spieszy koledze z pomocą porucznik Wierzbicki. - To nasze ludzkie prawo. Otwierają się drzwi wejściowe. Bucha zimnem. Lodowaty podmuch przebiega salę, pochyla płomyki lamp naftowych. Ośnieżony oficer staje w progu, salutuje. - Jakiś cywil, obywatel Dwernicki, chciałby... to jest prosi o przyjęcie go przez dowódcę pułku - melduje. - Proszę mu powiedzieć, że sprawy służbowe załatwiam w sztabie. Niech przyjdzie jutro - odpowiada podpułkownik Tomaszewski. - On twierdzi, że jest już trzeci raz, obywatelu pułkowniku... - No to przyjdzie po raz czwarty. Jest już późny wieczór. Obok baligrodzkiego rynku, w lokalu pana Hilarego Szponderskiego zabijają czas podoficerowie i szeregowcy. Wodzi tu rej ogniomistrz Kaleń - krępy, o grubo ciosanej twarzy i torsie atlety. Ma zwykle łagodne spojrzenie, ale jak sobie podpije, zdolny jest do wyczynów, które zawsze go drogo kosztują. Gra teraz na harmonii. Zawadiacko zsunął - swoim zwyczajem - czapkę na bok i śpiewa jakąś piosenkę, w której każda zwrotka kończy się okrzykiem „hopla-bum”. Żołnierze postukują do taktu kuflami i szklankami. Szponderski, brunet o czerwonej jak świeża szynka twarzy, ozdobionej parą czarnych wąsików, przesuwa się między stołami. Jest ochoczy, gotowy do usług. Pomaga mu tęga dziewczyna - panna Krysia - cel zabiegów wielu strzelców budziszyńskich, magnes ściągający ich do lokalu na równi z „Perłą” i rzadkim w tych stronach, ze względu na trudny transport, piwem. Na dworze wartownicy otulają się w długie kożuchy, przytupują dla rozgrzewki nogami i wytężają wzrok w ciemności. Patrol pod dowództwem długonosego porucznika Nalewajki przesuwa się przez rynek. Obchodzi synagogę, mija cmentarz, wraca na szosę obok dawnego i zrujnowanego dziś domu „Strzelca”. Potem przystaje obok szkoły, ale zaraz idzie pod sztab pułku w willi notariusza i nie zatrzymując się, aż do kwater batalionu kapitana Ciszewskiego we dworze albo pod kapliczkę, zamykającą Baligród od południa. To jest cała jego trasa. - Czy obywatel porucznik wie, że wczoraj ogniomistrz Kaleń widział taką białą zjawę przed domem, który zajmuje kapitan Ciszewski? - pyta jeden z żołnierzy patrolu. - Nie gadajcie głupstw - zżyma się porucznik Nalewajko - duchy nie istnieją. - Czuje się jednak nieswojo i podejrzliwie patrzy w mleczną ciemność. Przenika go dreszcz. To wiatr wciska się natrętnie pod płaszcz. - Maszerujmy, bo zmarzniemy - mówi do żołnierzy. W taki wieczór radiostacje prowadzą między sobą intensywne rozmowy. Radiotelegrafista z Cisny donosi, że konna grupa manewrowa wróciła z obchodu rejonu Smolnika. W terenie nic nowego. Radiostacja WOP w Wołkowyi melduje kluczem: „U nas spokój. Droga do Leska całkowicie zasypana śniegiem. Łączności telefonicznej nie mamy. Prawdopodobnie przewody pękły. Jutro sprawdzimy. Co u was?” Baligród ma łączność telefoniczną z Leskiem. Podpułkownik Tomaszewski rozmawia ze swym podwładnym, dowódcą stojącego tam 3. batalionu, kapitanem Gorczyńskim. Tłusty, krótkonogi, dobroduszny kapitan mówi, że „nic nowego” w jego rejonie. Kończy się jeden z rzadkich spokojnych wieczorów. Ciszewski wraca do domu. Zanim przekroczył furtkę, przystanął i badawczo rozgląda się dokoła. W starym domostwie coś skrzypi i pojękuje. To wiatr potrząsa nadpsutymi gontami. Od rzeki ciągnie chłód. Pusto jest tam i biało. Szumu wody nie słychać, bo zamarzła. Dom stoi na uboczu, ciemny, ponury. Ciszewskiemu wydaje się nagle, że z tej ciemności patrzą na niego czyjeś oczy. Odczuwa to z tak sugestywną siłą, że mimo woli odpina kaburę. Dreszcz przebiega mu po plecach, jak niedawno porucznikowi Nalewajce. Gonty trzeszczą. Ciszewski patrzy w tym kierunku. Nie może się pozbyć wrażenia, że jest obserwowany. „To te kretyńskie historie Wiśniowieckiego” - myśli ze złością. Ogląda się jeszcze raz i powoli przekracza furtkę. Na werandzie włosy jeżą mu się dosłownie z niespodziewanego strachu. W drzwiach tarasuje przejście biała postać. Kapitan bez wahania dobywa pistoletu. - Kto tam? - To ja, panie kapitanie - słyszy głos Rozwadowskiej. - Furtka tak zaskrzypiała, więc poszłam wyjrzeć na werandę... „Co za szczęście, że ona nie widzi w ciemności tego pistoletu” - myśli Ciszewski. - Proszę wybaczyć, nie wiedziałem, że to pani... W swoim pokoju wraca do równowagi. Potem pisze list. Wie, że długo będzie czekał na odpowiedź. Barbara każe mu zawsze długo czekać