Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Odpływamy za chwilę. - Czy przepłyniesz nocą wśród raf? - Mam nadzieję. W dzień dokładnie obejrzałem ten teren, a zresztą na rufie stoi marynarz obserwator i w każdej chwili nas ostrzeże. Waszą łódź weźmiemy na linę. Sułtan i emir weszli do namiotu. Był dość obszerny, usłany matami do siedzenia i leżenia. Po chwili usłyszeli komendę wydawaną przez Wagnera załodze. Zajęczały łańcuchy, kotwica poszła w górę. Podniesiono dolny żagiel, statek sunął wolno wśród raf. Był czas odpływu. Człowiek, stojący na rufie okrętu, mimo ciemności orientował się, jak unikać niebezpiecznych miejsc. Gdy bryg ominął rafy, wciągnięto górne żagle. Mocny wiatr zaczął w nie dmuchać i piękny okręt wypłynął na wzburzone wody. Mniej więcej pośrodku między dwoma miastami portowymi - Zejlą i Berberą - wznosi się góra Elmes, o której opowiedział kapitanowi Somalijczyk. Niezbyt odległa od brzegu, ma kształt toczonego, odciętego kręgla. Po południowej jej stronie leży miasteczko, a raczej obóz koczowniczy, zwany Łamał. Miasteczko zawdzięcza swe powstanie małej rzeczce, która wypływa z góry i gubi się w ławicach piasku. Po drugiej stronie leży źródło, przy którym został schwytany Somalijczyk. Gdy hrabia Fernando szczęśliwie przybył tu ze swymi ludźmi, przewodnicy zaprowadzili go do kryjówki. Postanowiono czekać tu na odpowiedni statek. Przeszedł jednak cały dzień, a statku nie zauważono. Ponieważ w miasteczku Lamał mieszkał szczep, któremu nie można było ufać, a czas naglił, młody Somalijczyk miał pojechać na północ i rozejrzeć się za jakimś okrętem. Ojciec kazał mu ominąć Zejlę i przedrzeć się do portu Tadjura, dokąd z pewnością nie dotarł żaden goniec sułtana. Następnego dnia wieczorem zbiegowie zaprowadzili wielbłądy do źródła, by je napoić. Przy brzegu leżał złamany łuk. Stary Somalijczyk wziął go do ręki i zaczął dokładnie oglądać. - Tu odbyła się walka - rzekł po chwili. - Skąd wiesz? - zaniepokoił się don Fernando. - Ten łuk nie został złamany, ale pocięty. Mogło się to stać tylko podczas walki. Szukajmy dalej, może jeszcze coś znajdziemy. Było ciemno. Szukali po omacku. Nagle Mindrello natrafił na sznurek, na którym wisiało coś okrągłego. - Znalazłem - oznajmił. - Pokaż! - poprosił Somalijczyk. Kiedy dotknął przedmiotu, podskoczył i krzyknął rozpaczliwie. - Co się stało? - don Fernando przeraził się nie na żarty. - To talizman mego syna. Napadnięto go tutaj. - Mylisz się. Pojąc wielbłąda, zgubił talizman. - Nie, nie gubi się talizmanu zawieszonego na tak mocnym sznurku. Po prostu zerwano mu go z szyi. Schwytano chłopca i zawleczono do Zejli. Ten łuk należał do jednego z żołnierzy emira. Poznaję po kształcie. Jęczał głośno. Trudno go było uspokoić. Postanowiono obejrzeć to miejsce jeszcze raz, w dzień, po czym wrócono wraz ze zwierzętami do kryjówki. W nocy nikt nie zmrużył oka. Już o świcie wszyscy wraz z Emmą poszli do źródła. Przede wszystkim zwrócili uwagę na strzępek jakiejś materii. Somalijczyk podniósł go i zaczął dokładnie oglądać. - Widzicie, miałem słuszność! To kawałek szaty mego syna. Tu walczył i tu go pokonano. Trudno opisać rozpacz starca. Minął smutny dzień. Od czasu do czasu wychodził ktoś na szczyt góry, by zobaczyć, czy nie ukaże się jakiś statek. Jednakże po morzu pływały tylko statki emira. Somalijczyk znał je. - Zostaliśmy zdradzeni - biadał. - Emir kazał nas szukać. Musimy mieć się na baczności, inaczej zginiemy. Znowu upłynął dzień; ten, w którym Wagner przybył na brygu do Zejli. W nocy nic się nie wydarzyło. Zrozpaczony Somalijczyk nie mógł znaleźć sobie miejsca. A musiał wytrzymać - jak obiecywał synowi - jeszcze trzy długie doby. Po południu wszedł znowu na szczyt góry. Usiadł i patrzył na morze. Nie zauważył oddziału jeźdźców, który zbliżał się od północy. Tamci jednak go dojrzeli i zboczyli nieco w głąb wybrzeża, by ukryć się za skałkami. Gdy Somalijczyk odwrócił głowę i zobaczył ich, byli już blisko. Zerwał się w jednej chwili i zbiegł z góry. Puścili się galopem i dotarli do jej podnóża prawie równocześnie z nim. Po jego stroju zorientowali się, że to ktoś ze szczepu Somali. Nagle zginął im z oczu, jakby zapadł się pod ziemię. Dotarł szczęśliwie do kryjówki i zawołał: - Szykujcie się do walki! Ciągnie za mną ośmiu jeźdźców emira! - Miną nas - uspokajał don Fernando. - Nie. Spostrzegli mnie. Nie miałem czasu zejść im z oczu. Z pewnością widzieli, gdzie się ukryłem. - W takim razie musimy bronić naszego życia i tajemnicy kryjówki. Jeżeli ją znajdą, muszą zginąć. Don Fernando podniósł się i wziął broń do ręki. Mindrello również się nie ociągał. U wejścia usłyszeli głos: - Tutaj zniknął. Widziałem wyraźnie. - Jak mógł zapaść się pod ziemię? - spytał ktoś drugi. - To przecież niemożliwe. - Może jest tu jakiś otwór lub szczelina? Zbadajmy grunt. Kilkanaście męskich nóg uderzyło o ziemię. W tym samym niemal momencie ktoś zawołał: - Chodźcie do mnie! Tutaj odezwał się głuchy dźwięk! Musi być jakiś otwór. Sprawdzę sztyletem. Między młodymi palmami, tworzącymi drzwi szczeliny, pojawiło się ostrze sztyletu. - Tak, to tutaj! Mój sztylet wchodzi aż po rękojeść - cieszył się żołnierz. - Uwaga! - syknął don Fernando. - Życie nasze wisi na włosku! Napastnicy odskoczyli z lękiem na widok głębokiej szczeliny, u której wejścia stało trzech dobrze uzbrojonych mężczyzn. - Ognia! - zakomenderował hrabia. Z obu dubeltówek wystrzelono po dwa razy. Somalijczyk strzelał również. Użyto też rewolwerów. Ludzie emira padali jak muchy. Gdy jednak zbiegowie wyszli z kryjówki i zaczęli przeszukiwać leżących, stwierdzili, że jeden jeszcze oddycha. Kula rewolwerowa utkwiła mu w piersi. Widać było, że jego chwile są policzone. Somalijczyk ukląkł nad nim i spytał: - Przybyliście z Zejli? Mów prawdę. Stoisz w obliczu śmierci, która zaprowadzi cię albo do raju, albo do piekła. Czy schwytano jakiegoś Somalijczyka? - Tak - wyszeptał z trudem. - Jak się ten człowiek nazywa? - Murad Hamsadi. - Gdzie jest teraz? - Uciekł. - Kiedy? - Wczoraj wieczorem. Wyruszyliśmy, by go odszukać. Mówienie kosztowało umierającego zbyt wiele wysiłku. Krew rzuciła mu się ustami. Zmarł. - Uciekł! - stary Somalijczyk nie posiadał się z radości. - Dzięki niechaj będą Allachowi! Żyje, wolny, zobaczę go! Ten zmarły przyniósł mi radosną wieść, niechaj więc nie idzie w drogę śmierci bez modlitwy wiernego. Ukląkł obok trupa i zaczął się modlić. Potem kolejno zanosił zabitych nad morze i oddawał falom. Konie żołnierzy, przerażone głośną salwą, pouciekały. Tajemnica kryjówki Somali została zachowana. W serca zbiegów wstąpiła otucha. Wierzyli znowu w swe wybawienie i ze spokojem oczekiwali nocy, która być może przyniesie im wyzwolenie. W nieprzeniknionych ciemnościach kapitan Wagner wypłynął na szerokie morze. Do brzegu wrócili nad ranem. Nieprzychylny wiatr przeszkadzał szybkiemu kabotażowi; statek krążył przez cały dzień wzdłuż wybrzeży i dopiero z nastaniem wieczora kapitan dojrzał przez lunetę górę Elmes