Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Odsunął rękę i zaczął nią potrząsać, dławiąc się ze wstrętu. Wielka, niebieskawa stonoga wczepiła się w przegub i szybko, zaciekle rozdzierała skórę zakrzywionymi szczękami. Z rany trysnęła krew, popłynęła po bladej skórze i zmyła mokrego robala. Żeńka jeszcze raz potrząsnął słabą ręką. Przegub go bolał, pod zdrętwiałą skórą szybko wyrastał wielki bąbel. Ziemia pod nim była purpurowa i lepka. Nieco parowała, a przegrzane wilgotne powietrze miało lekko słodkawy posmak. Prawy rękaw ociekał krwią, stał się sztywny i ciężki. Żeńka nawet w takim stanie mógłby doprowadzić helikopter do bazy. Sprawny helikopter. A do wschodu białego karla pozostały zaledwie dwie godziny. I tylko grube ściany statku mogą ochronić przed twardym promieniowaniem. Zebrał siły, podkurczył nogi i wolno uniósł ciężkie ciało. W oczach znów zamigotały kolorowe iskierki, ale tym razem miał się na baczności i przemógł słabość. No więc, towarzyszu Makiwczuk i nieustraszony Janie, przynajmniej pod tym względem was wyprzedziłem. Pierwsza mogiła! Co prawda bezimienna, ale zawsze! Łatwiej znaleźć igłę w stogu siana niż moje kości w gąszczach tej groźnej planety. Żeńka ciężko zrobił pierwszy krok i ruszył w stronę helikoptera, ze wszystkich sił starając się utrzymać na nogach. Gałęzie pękały jedna po drugiej ze słabym chrzęstem. Słychać było lepki plusk spadających kropli. Helikopter osiadał coraz niżej. Żeńka podszedł do niego, pochylił się z trudem i podstawił zdrowe ramię pod błyszczące dno. Zimny metal przyjemnie sparzył rozgrzane ciało. Trzaskały gałęzie, na buty tryskał ciepły, gęsty sok i z każdą chwilą ciężar maszyny coraz bardziej przytłaczał, miażdżył mięśnie. Zacisnął szczęki, sprężył się i ze wszystkich sił jak lewar uniósł na plecach helikopter. Zaszeleściły z ulgą oswobodzone gałęzie. Nagle usta wypełniły się gorącą krwią. Żeńka odruchowo splunął i niemal równocześnie resztą sił szarpnął platformę w górę i w bok. W oczach znów pociemniało, zamigotały w nich czerwone kręgi. Stracił równowagę i wpadł w dudniącą ciemność. Spadał bardzo długo. Gdy tylko otworzył oczy, natychmiast spojrzał na ogromne słońce zajmujące pół nieba. Wisiało tuż nad horyzontem. To znaczy, że leżał bez zmysłów najwyżej piętnaście minut. Nie tak znów długo, jeśli wziąć pod uwagę jego stan. Wziął się w garść i wstał. O trzy kroki od niego wśród mięsistych liści leżał ciężki automat. Machinalnie pochylił się, zagarnął zdrową ręką pas i obszedł drzewo, wlokąc wypolerowaną kolbę po mokrej trawie. Popękana skała zwisała groźnie nad nieśmiałym strumykiem, który niepewnie przemykał się między brunatnymi kamieniami. Najwidoczniej stare koryto zupełnie się już zamuliło i woda właśnie dopiero co zaczęła szukać nowej, wygodniejszej drogi. Żeńka prześledził wzrokiem bieg strumyka-zwiadowcy i natychmiast dojrzał, że święci się coś niedobrego. Nieco dalej, u podnóża skały, wznosiła się wielka biała kopuła. Mrowiła się przy niej szeleszcząca masa jakichś wstrętnych stonóg. Niektóre z nich niosły jeszcze żywe owady. Jeden, szczególnie duży okaz, ciągnął do swojego mrowiska szarą mysz ze zwisającymi bezwładnie łapkami. Owad przypominał dwucalową skolopendrę. Pierwszy strumyk wody dotarł do kopuły, spróbował ją wyminąć, ale szybko wymacał korytarze prowadzące w dół i radośnie popłynął do podziemnych galerii, magazynów, komórek z gąsienicami i poczwarkami... Stonogi jak na komendę porzuciły swoją zdobycz i popędziły w kierunku wody, chwytając mocno szczękami jakieś patyczki, suche źdźbła trawy, grudki ziemi. Niektóre same wskakiwały do zimnego strumyka, który jednak nabierał już siły. Nurt wyrzucał je na brzeg i jeśli nie zdążyły uciec na strop kopuły, zmywał je w dół. Przez setki otworów z mrowiska wyskakiwały w panice niebieskawe owady, drapały się na szczyt kopuły, zderzały się i spadały do zimnej wody, która unosiła je do podziemia. Niektóre niosły mokre poczwarki i gramoliły się z nimi na zbocze skały pod ciepłe promienie zachodzącego słońca. Stadko stonóg obsiadło rosnące w pobliżu rośliny, ścięło je ostrymi żwaczkami i wrzuciło do strumyka. Jak w takiej sytuacji postąpiłby Jan? Żenia, jak na jawie, zobaczył potężną postać swego starszego przyjaciela. Ostre spojrzenie nieubłaganie błękitnych oczu, czarna lufa automatu leżąca w zgięciu lewej ręki, spiżowa twarz bohatera. Jeden ruch palca i strumień oślepiającej plazmy tryska w siedlisko wstrętnych robali! Dym, czad, trzask i zamiast milionów malutkich wrogów mamy tylko kupkę popiołu... Podniósł automat, niezgrabnie przycisnął wypolerowaną kolbę do lewego ramienia, zrobił parę kroków w górę strumyka. Właśnie w tym miejscu skała zawisła nad wodą. Wybrał miejsce, starannie w nie wycelował..