Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Po tym meczu jeden z kiboli Polonii ostrzelał pociąg wiozący poznaniaków do domu. Nic dziwnego, że po tamtych perypetiach, w ciągu jednego dnia dla fanatyków Polonii kibice Lecha stali się niemal największymi wrogami. Polonia, jako niewielki klub (pod względem ilości fanów), ma najczęściej zgody z sobie podobnymi. Do jednych z ich ziomków należą szahkowcy Avii Swidnik. W związku z tym na jednym ze spotkań Hutnika Warszawa z Avią stawiła się na trybunach około pięćdziesięcioosobowa grupa połączonych sił warszawsko-świdnickich. Na Hutnika natomiast w chwilach nudy przychodzi kilkudziesięciu, najczęściej młodych chłopaków z sąsiednich bloków. Wieszają pomarańczowo-czarne flagi, ale szaliki na szyjach mają w barwach Legii. Korzystając z nadarzającej się okazji kibice gości obili niemiłosiernie hutniko-legionistów, przy czym oczywiście nikt nie wspomniał o tym pierwszym, hutniczym członie nazwy. Zdarzenie miało miejsce późną jesienią 94 roku. W drugi weekend 95-go roku w Warszawie grały siatkarki Avii. Jednak zakrojona na szeroką skalę akcja odwetowa Legii spaliła na panewce. Nikt z gości się nie pojawił. Największy niefart mają sympatycy Czarnych Koszul” do swego od wiecznego rywala, dominującego w stolicy i okolicach. Wracając wiosną 93 z jednego z wyjazdów, stojący przy zajeździe autobus został „rozpracowany” przez wracających tą samą trasą legionistów. Stracono najbardziej znaną flagę, która kilka miesięcy później spłonęła na płocie stadionu przy ul. Łazienkowskiej, co z lubością pokazywała państwowa telewizja. Najbardziej spektakularną akcję zorganizowali fani czarno-biało-czerwonych wiosną 95. Sprawa została bardzo nagłośniona. Po porażce z Ra domiakiem na wyjeździe fani Polonii doszli do wniosku, że najlepiej umotywują swoich pupilków do szybszego biegania po murawie obijając im pyski. Uznając, iż sensowniejszego sposobu na ambitniejsze podejście skórokopów do swych obowiązków jak natychmiastowa akcja nie ma, przyjechali pod szatnie autokarem. Ciut za późno jednak, więc zamiast piłkarzy, którzy już zdążyli poznikać (tak błyskawicznie przeszli do porządku dziennego nad porażką eliminującą ich z walki o pierwszą ligę), kibice obili trenera Mirosława Jabłońskiego łamiąc mu nos i rozcinając skórę. Po tym incydencie sponsor Poloni, a jednocześnie poseł na Sejm Marek Wieigus stwierdził: To, co zastałem po przyjściu do klubu, było makabryczne, na ścianach było pełno krwi. Wiemy, kto to zrobił, i podejmiemy odpowiednie kroki, aby banda usiłująca terroryzować ludzi działających w sporcie została rozbita”. Niestety, poseł Wielgus nie wziął pod uwagę, że największe wynaturzenie sportu to nie ludzie, chcący swoją drużynę widzieć wielką i wspaniałą, którzy nie cofną się przed aktami terroru wobec niej. Najgorszą robotę odwalają mali skurwysyni, którzy mają serdecznie w dupie, czy grają w jednej, czy też w drugiej drużynie, uważając, że należą im się z tytułu „bycia piłkarzem” wcale niemałe pieniądze. Z siebie natomiast nie chcą dać na wet minimum wysiłku. Pobicie trenera Jabłońskiego to skutek degrengolady futbolu. Nie przyczyna. Kibice Polonu na przekór przeciwnościom losu są, istnieją i nic nie wskazuje na to, by mogli kiedykolwiek zniknąć. Chyba, że rozpadnie się klub. Na to się jednak nie zanosi. Poloniści w niewielkich ilościach (skąd się niby mają brać), jeżdżą na wyjazdy za swoją drużyną. Jakoś o nich specjalnie nie słychać, znaczy, że nie powojowali zbytnio. Jesienią 95 roku dwukrotnie zameldowali się w Krakowie. Na Wiśle według jednych danych było ich coś koło 80, według innych nawet setka. Byli wspomagani przez Cracovię, w sumie na Reymonta pojawiło się 200-300 (znów w zależności od źródła) ludzi dopingujących drużynę przyjezdną, Natomiast na meczu przyjaźni, czyli z Cracovią, na stadionie przy ul. Kałuży było polonistów około 30. RAKÓW CZĘSTOCHOWA W Częstochowie mieszka kilku chłopaków, którzy swoją sportową miłość wyznają Śląskowi. Dlatego przed meczem Rakowa we Wrocławiu, który odbył się jesienią 93, informacje o rzekomym najeździe częstochowian na Oporowską, i to nieźle uzbrojonych, potraktowane zostały poważnie. Budziły spore zdziwienie, jako że do tej pory jakichś zadrażnień z nimi fanatycy Śląska nie mieli. Plotki powtarzane z ust do ust wyolbrzymiały spodziewaną inwazję. — Wybierają się do Wrocławia uzbrojeni w łańcuchy i butelki z benzyną. — Powariowali? Jak chcą wojny, to będzie wojna. Do tej pory nie wiadomo, kto te banialuki rozsiewał. Podczas meczu nikt z Rakowa się nie ujawnił. Po spotkaniu przy budynku klubowym siedem czy osiem podenerwowanych osób. W tym czterech młodzieżowców. Kibole, ale nie ujawniający się. — Chyba najgorszy mecz Rakowa od dłuższego czasu — zagajam pierwszego z brzegu. Wynik 3:0 uzasadnia taki początek rozmowy. Tam- ten spogląda podejrzliwie. Koszulka w barwach Śląska i szalik każe mu dokładnie przemyśleć ewentualną odpowiedz. Przecież może tylko chodzi o to, by się ujawnił jako fan Rakowa? Chwila konsternacji, wreszcie decyzja została podjęta. Tak, Rakow zagrał fatalnie, najgorzej jak mógł — teraz on czeka na reakcję. — Dlaczego przyjechało was tak mało, a na dobitkę w ogóle się nie ujawniliście? — Towarzystwo się... bało. — Czego? — No wiesz — Te słowa starczają za komentarz. Dość szczególnie Są traktowani przez częstochowskich fanów wrocławscy odszczepieńcy. Raczej ich tam nie lubią, choć szanują. Pół roku później rewanż. Sto kilkadziesiąt osób z Wrocławia łazi po mieście. Ciężko jest uwolnić się od nadopiekuńczej, miejscowej policji. Bractwo zostaje zagnane na stadion jakieś dwie godziny przed meczem. Już przed nim na Śląsk z sektora zajmowanego przez szalikowych i za razem najmłodszych fanów Rakowa lecą kurwy i huje. W sumie najzagorzalszych fanów Rakowa jest około 800. Mecz o najwyższą stawkę, gdyż klub z Częstochowy walczy o historyczny awans do ekstraklasy z jednym z poważniejszych pretendentów do zajęcia premiowanego miejsca. Jak stwierdzili częstochowscy kibice Śląska — tylu fanów Rakowa jeszcze nigdy nie było