Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
– Pamiętam – powiedziała w zamyśleniu Megan. – Takie imię nosiła Olivia na długo przed Patty Hearst. Duncan uśmiechnął się. – I prawdopodobnie zmieniła swój pseudonim, gdy trafiła do więzienia. Zresztą, wydaje mi się, że policja niewiele tu pomoże. Jak sądzisz? Megan pokręciła przecząco głową. – A wy, Karen i Lauren? Czy pamiętacie może jakiś artykuł w prasie, z którego by wynikało, że do policji w Greenfield można mieć zaufanie? Nie było to postawienie sprawy fair, ale uznał, że może sobie na to pozwolić. W salonie zapadła cisza. – Same widzicie. Może później, gdy odzyskamy porwanych, powiadomimy policję. Ale nie wcześniej. – Ale jeśli obrabujesz bank – Megan mówiła dziwnym, obcym głosem – zaroi się tam od policji. Jak sobie z tym poradzimy? – Wcale nie będziemy musieli. – Nie rozumiem. – Posłuchajcie – zaczął wyjaśniać Duncan. – Potrzeba nam tylko pieniędzy i trochę czasu. Jeśli zrobię to, powiedzmy, w piątek wieczorem, nikt nie dowie się przed poniedziałkiem. Uratujemy Tommy’ego i dziadka w ciągu weekendu. A w poniedziałek pójdę do Phillipsa i wszystko mu opowiem, albo tyle, żeby wyjaśnić mu moje motywy. Pamiętajcie, że on jest starym przyjacielem dziadka. Zwrócimy wszystko bankowi – jeśli będzie trzeba sprzedamy wszystko. Myślę, że twój ojciec nam pomoże. Może nawet, zważywszy na okoliczności, nie zostanę oskarżony... – To idiotyczne. – Masz lepszy pomysł? – To wszystko opiera się na... – Masz rację – na przypadku, hicie szczęścia, zbiegu okoliczności – wiem dobrze. Ale czy mamy inne wyjście? – Moglibyśmy... – Nie. Jutro zadzwonię do agenta ze zleceniem sprzedaży naszych akcji. Każę także wystawić na sprzedaż posiadłość w Vermont. Spieniężymy, co się da, ale to zajmie jakiś czas. Więcej niż dwa dni, które nam dała. – Naprawdę uważasz, że można obrabować ten bank? Duncan roześmiał się gorzko. – Podejrzewam, że jest to głęboko skryte marzenie każdego bankiera. I rzeczywiście, często defraudują pieniądze. Ale ja mam po prostu zrobić skok. Jak jakiś pieprzony Jesse James albo Bonnie i Clyde. – Oni wszyscy zostali złapani – wtrąciła gwałtownie Megan. – I zabici. – Nie zareagowała na wulgarne określenie pasujące w jakiś sposób do tonu całej rozmowy. Duncan zmarszczył brwi. – Dwa dni. Mamy tylko tyle. I pamiętajmy, co ryzykujemy. Życie naszego syna. I sędziego. Musimy się podporządkować Olivii, nawet jeśli jest to sprzeczne z prawem, bo inaczej wszystko zawalimy. Musimy się sami z tym uporać, tu i teraz! Musisz sobie zdać sprawę, Megan, o co tu naprawdę chodzi. Jej tak naprawdę nie interesują pieniądze. Może innych – Billa Lewisa, czy kogoś innego, kto jej pomaga, ale nie Olivię, tego jestem pewny – jej nie chodzi o pieniądze... – Przyjrzał się twarzom żony i córek. Powoli wyjął z kieszeni kopertę zawierającą wyrok śmierci oraz zdjęcie Tommy’ego i sędziego. Rzucił je na stolik do kawy przed oczy Megan, Karen i Lauren. – Jej chodzi o nas. Część siódma CZWARTEK Megan spędziła dzień miotana ponurymi uczuciami, niezdolna zapanować nad myślami. Miała wrażenie, że porwał ją nurt rwącej rzeki, wiry wciągały ją w głąb, gdzie dławiła się wśród biało-zielonej piany, a potem wypychały na powierzchnię, pozwalając na oddech, łyk świeżego powietrza. W pewnej chwili wydawało jej się, że widzi Tommy’ego huśtającego się na oponie wiszącej na wielkim dębie przed domem. Już rzucała się do drzwi, z okrzykiem radości, by chwycić go w ramiona, lecz zatrzymała się jak wryta, uświadamiając sobie, że nikogo tam nie ma. A w następnej sekundzie odwracała się, nastawiając uszu na znajomy, wyraźny odgłos kroków ojca na schodach. Siłą musiała się powstrzymać, żeby nie pobiec do hallu na powitanie zjawy, tłumacząc sobie gorzko, że nie wrócił, że wszystko to dzieje się tylko w jej głowie. Megan zaczęła myśleć o chodzie ojca. Była w nim przedziwna lekkość. Ludzie starsi nie zawsze mają chód ciężki, jakby byli przygnieceni ciężarem lat. Niektórzy z czasem stąpają coraz lżej, w miarę usuwania się przymusu odpowiedzialności. Dlatego obaj – zarówno Tommy jak i ojciec – zawsze wydawali się płynąć nieco nad powierzchnią ziemi. To my, ludzie w średnim wieku, chodzimy z gruboskórną, przytłaczającą determinacją, pogrążeni w bagnie i rutynie. Megan zapatrzyła się w szare popołudniowe niebo. Gwałtowny podmuch rozwiał ostatnią kupkę uschniętych liści – przez chwilę wydawały się żywe, podskakując na trawniku i unosząc się w rytmie dyktowanym przez wiatr. Położyła dłoń płasko na okiennej szybie. Przez szkło czuła nieprzyjemny chłód. Kiedy umarła matka, było tak ciepło. Babie lato napełniało liście drzew łudząco gorącym wiatrem. Zastanawiała się, czy matka walczyła ze śmiercią, czy też zaakceptowała ją z takim spokojem, z jakim przyjmowała większość spraw w jej życiu. Umarła lekko, we śnie – pewnego poranka kiedy odpoczywała w bujanym fotelu na ganku, jej serce po prostu przestało bić. Znalazł ją tam listonosz, zadzwonił na pogotowie, ale było już za późno