Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Bo nie jestem żadnym aniołem! Ben odwrócił głowę. -Earl! - We własnej osobie. I powtarzam ci: weź pistolet. Ben nacisnął na pedał hamulca, zjeżdżając z furią na pobocze. Odwrócił się do tyłu. - A w ogóle, to co tu robisz?! Między siedzeniami pojawiła się głowa. - Co? Próbuję ci pomóc. - Schowaj głowę. - Ben powrócił do właściwej pozycji kierowcy i wjechał z powrotem na szosę. Jeśli zabójca poważnie traktował swoje groźby, pewnie już ich dostrzegł. - Mówiłem ci... - syknął Ben przez zaciśnięte zęby. - Czy to moja wina, że zapominasz zamknąć samochód? - wytłumaczył mu Earl. -Ben, nie możesz iść sam na spotkanie z tym szaleńcem. - Earl, jeśli on cię zobaczy, Tyrone zginie. A z nim najpewniej ty i ja. 252 - Nie mogłem pozwolić, żebyś sam tu przyjechał. - Jezu, czy ty chcesz, żeby Tyrone zginął? Tak? - Ben zjechał z głównej szosy i skręcił w drogę dojazdową do celu. - Odpowiedz mi! Chcesz? - Pewnie, że nie. - To posłuchaj mnie. Zostań na podłodze, tak żeby nikt cię nie mógł zobaczyć. Dobrze? Earl nie odpowiedział. - Czy niezbyt jasno się wyraziłem? Earl, życie Tyrone'a wisi na włosku. - Przerwał, a jego ręce jeszcze mocniej zacisnęły się na kierownicy. - Odpowiedz! Zrobisz to? - Jasne - powiedział Earl szeptem. - Obiecujesz, że zostaniesz w samochodzie? Żeby nikt cię nie zobaczył? Nastąpiła kolejna długa przerwa. - Obiecuję... - usłyszał Ben. Odetchnął z ulgą. Wciąż jechali wijącą się drogą dojazdową. Ociekał potem; czuł niemal, jak fale adrenaliny krążą po jego ciele. A przecież jeszcze nie dojechali na miejsce. Zjechał z drogi, żeby zostawić samochód na parkingu. O tej porze nocy praktycznie wszystkie miejsca postojowe były puste. Zaparkował w pierwszym rzędzie i zgasił silnik. Nie odzywając się słowem, nie myśląc nawet, wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwiczki. Cel znajdował się przed nim. Rafineria Buxley Oil. I morderca... Rozdział 47 Like pokonał biegiem dystans dzielący jego gabinet od biura szeryfa. Odpięty płaszcz furkotał. Dotarł na miejsce ciężko dysząc. Nie tak bardzo jak wtedy, gdy jeszcze palił, ale mimo wszystko nie był to zdrowy objaw. Szeryf nie pracował, oczywiście, o tak późnej porze. Dyżur pełniła jego zastępczyni - młoda brunetka, której nie znał. Stała po drugiej stronie akrylowej szyby. - Mieliście tu dzisiaj pewnego więźnia - zaczął Mikę, nie mogąc złapać tchu. - Wypuściliście go z obrożą. Policjantka spojrzała na niego uważnie. - Można wiedzieć, kto pyta? - Porucznik Morelli. Wydział zabójstw. - Pokazał jej blaszkę. Zastępczyni szeryfa wyprostowała się. - A tak, mieliśmy. - Spojrzała na tabliczkę. - Earl Bonner. - Właśnie. - Mikę wciąż próbował złapać oddech. Bogu dzięki, Jones zachował się odpowiedzialnie i powiedział mu, że Earl schował się w samochodzie Bena i jedzie razem z nim. - Czy obroża działa? - Oczywiście. A co się stało? Złamał warunki zwolnienia za kaucją? - Nie. Ale muszę wiedzieć, gdzie on jest. Policjantka cofnęła się o krok. - Przykro mi, ale jeśli nie złamał warunków zwolnienia, nie wolno nam... - Proszę mnie posłuchać. Czyjeś życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Być może nawet życie kilku osób. - Przepraszam, ale procedury są takie... - W nosie mam procedury! Proszę mi powiedzieć, gdzie jest odbiornik. - Trzeba mieć nakaz. 254 - Nie mam czasu, żeby starać się o nakaz! - Mikę przywarł do szyby. Stali po jej obu stronach, milimetry od siebie. - Wydaję pani rozkaz. - Pan porucznik nie może mi wydawać rozkazów. Pracuję dla biura szeryfa, a nie dla wydziału za... Mikę uderzył pięścią w przezroczystą ściankę. - Proszę posłuchać, gdy będzie po wszystkim, może pani złożyć tyle skarg, ile się pani spodoba. Może pani mnie oskarżyć o łamanie policyjnych procedur, o naruszanie zasad postępowania karnego czy też o lekceważenie praw obywatelskich -o cokolwiek. Może pani powiedzieć, że użyłem wobec pani przymusu i dlatego zdecydowała się pani współpracować. Wszystko mi jedno. Ale mój durny przyjaciel właśnie pakuje się w tarapaty i jeśli natychmiast do niego nie pojadę, zapewne zginie. A ja nie będę stał z założonymi rękami i patrzył, jak ginie, tylko dlatego, że mamy takie popieprzone procedury! Czy pani mnie rozumie? Nie pozwolę na to!!! Dwoje policjantów wpatrywało się w siebie bez zmrużenia oka.W końcu, po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach, zastępczyni szeryfa odłożyła tabliczkę i wpuściła Mikę'a do środka. Ben ruszył w kierunku biurowca, gdy nagle usłyszał grzmiący głos, który dotarł do niego jakby z nieba: - Nie tam! Do rafinerii! Świetnie. Wszystko wskazywało na to, że dramat rozegra się na otwartym terenie, w mało sympatycznej scenerii. Tu, na zewnątrz, Ben będzie zupełnie bezbronny. Skręcił w lewo i skierował się w stronę rafinerii. W nocy sprawiała jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż za dnia. Mrok rozpraszał jedynie blask księżyca. Żadnych lamp, żadnych świateł w oknach. Gęste chmury dymu kłębiące się wokół wyglądały jak pełzające po niebie cienie; naigrywały się z Bena, prowokowały go. Zszedł z chodnika na wysypany żużlem plac. Po kilku minutach znalazł się pośrodku metalowego monstrum, w otoczeniu pomostów roboczych, drabin, opasłych silosów i zbiorników na ropę. Rury i przewody zdawały się łączyć i przecinać jak macki jakiegoś potwora z powieści fantastycznej. W nocy rafineria przypominała pulsujący życiem organizm. Zapach nie rozczarował Bena - ten sam zgniły smród co poprzednim razem. A do tego jednostajny, rytmiczny odgłos pompowania, który docierał do najdalszego zakątka kombinatu. Przypominał bicie serca, wysyłającego ożywczą krew do każdej komórki bestii. - Tutaj, na górze - usłyszał Ben. Miał przed sobą metalową drabinę, prowadzącą na podest. Pewnie morderca chciał się z nim tam spotkać. Tam też Ben się skierował. Chwycił drabinę obiema rękami i zaczął się wspinać. Drabina była zdecydowanie wyższa, niż się wydawało z dołu. Miała co najmniej trzydzieści stóp. Ben spojrzał w dół, sprawdzając odległość od ziemi. Błąd. Zamknął oczy i z powrotem uniósł głowę. Swego czasu bał się dużych wysokości. Chciał wierzyć, że ma to za sobą. Mimo wszystko wolał skierować wzrok do góry. 255 Jeden z kominów obok plunął ogniem. Ben podskoczył, niemal tracąc równowagę na wąskiej drabinie. Stopa ześlizgnęła się ze szczebla; uderzył brodą o inny, gdy próbował ponownie postawić stopę na drabinie. Bolało, jednak zacisnął zęby i nie wydał żadnego dźwięku. Wspinał się dalej. Metalowe powierzchnie nad nim parowały, więc musiał przebijać się przez gęstą chmurę jak alpinista, który wspina się przez mgłę na wierzchołek góry