Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W Czarnowszczyźnie został utworzony tajny oddział „komandosów" AK, umundurowany po sowiecku; w terenie było jeszcze kilka takich oddziałów. Oprócz naszego na terenie pow. szczuczyńskiego działał „radziecki" oddział Jana Skorba (zwany oddziałem „Puszkarowa") i Józefa Zwinogrodzkiego (zwany oddziałem „Kozłowa"). Była to konspiracja w konspiracji. Tworzyliśmy mit nieustającej walki przeciwko hitleryzmowi, odstraszając chętnych do ewentualnej współpracy z Niemcami. W Czarnowszczyźnie mieszkało dwóch minerów - wspomniany Lucek, Lucjan Woźniak i Jan Wróbel, dzięki nim staliśmy się drużyną o specjalności saperskiej. Pierwszy z nich był podoficerem WP, drugi - strzałowym w kopalni, który tu przywędrował w czasie kryzysu, ożenił się z wychowanką matki, Józefą, i tu został mając pieczę nad hodowlą. Doszło jeszcze kilku chłopców zatrudnionych w folwarku i w leśniczówce Korzyść. Powstała placówka AK, którą dowodził leśniczy, syn Wot-ka-Łaniewskiego, dawnego mosterdzieja. Ja zostałem jego zastępcą. Bolek Misiura przejął nad nami komendę wojskową, a od jego pseudonimu - „Niekrasow" - drużyna przyjęła kryptonim „Niekrasowcy". Tak powstał w Szczuczyńskiem trzeci oddział „radzieckiej" partyzantki. Udawanie sowieckiego oddziału wymagało ogromnej zręczności. W terenie musieliśmy się poruszać nieraz dwie, trzy doby omijając z daleka ludzkie osady, bo gdy się wpadło na ludzi, to zaraz donosili, że kręci się ruski „atriad" i były kłopoty. Trzeba sobie zdawać sprawę, że miejscowa ludność nienawidziła Sowietów, chętnie tropiła ich oddziały i wydawała w ręce Niemców. Wysadzaliśmy pociągi, paliliśmy zbiory, młyny, mleczarnie, inne obiekty i groziliśmy, że zabijemy każdego, kto odważyłby się na jakąkolwiek współpracę z „faszystami". Była to bardzo niebezpieczna gra. Każdy mógł nas zabić i mieć ku temu swoje powody: Niemcy, bo byliśmy partyzantami, Sowieci, że się pod nich podszywamy, tutejsi, że jesteśmy wrogą partyzantką. Moja Czarnowszczyzna _ 155 Pierwszym takim sygnałem, że możemy być zdekonspi-rowani, było zdarzenie z późnej jesieni 1942 roku. Szliśmy wieczorem, po spaleniu tartaku, no i mówimy, do diabła, już się dalej nie da łazić, trzeba się ogrzać, zjeść i odpocząć. Dom stał na uboczu, wyglądał dość zasobnie. Otoczyliśmy gospodarstwo, kolega o pseudonimie „Dub Zielonyj" zapukał w okno, światło natychmiast zgasło. To znak, że trzeba mocno walić w drzwi. Byliśmy w sowieckich mundurach, z sowiecką bronią, zachowywaliśmy się też jak Sowieci. „Nu, atkroj dwieri, taka mać - ryknął „Górki" - po paru soczystych przekleństwach dodając, że „siejczas ubijom". Otworzyła kobieta. Rozglądamy się, w jednym z pokoi zastaliśmy człowieka siedzącego przy małym kaganku. „Ruki wwierch"- i stało się. To był nasz dawny dyrektor gimnazajum, do którego wszyscy chodziliśmy w Szczu-czynie. Poznał nas. Wstał i trzymając w ręku kaganek oświetlał nasze twarze. „Boże kochany - mówił przed każdym z nas -i ty tu jesteś?". Nie mógł pojąć, że udajemy właśnie ruskich. Siedliśmy potem z gospodarzami i dyrektorem do dobrej wieczerzy straceńców, po tej akcji musieliśmy ich wszystkich za-przysiąc. l tak powstała kolejna placówka, w naszej gwarze partyzanckiej zwana „gorodok-samogon". Potem były inne akcje i bój pod Dubiczami, długi okres rekonwalescencji, powrót z Polski... do Polski, trudne lata życia w PRL-u. r * ' " '- ' . ; : -" . ; ":•: •• - ' .,•-'• Pojechałem incognito do Czarnowszczyzny kilkadziesiąt lat później. Odnalazłem tylko kilka drzew z dawnego parku. Cały teren został wyrównany, przeinaczony, sfałszowany, zmieniony w polowe lotnisko. Nie ma wielkiej lipy chroniącej cieniem konarów kurhan z krzyżem - mogiłę powstańców 1863 roku. Nie ma topolowej alei ani stawów, ani rzeki wśród łąk, ani nawet łąki. Nie ma innych grobów, rodzinnego dworu wśród zieleni i kwiatów, ani budynków gospodarczych otoczonych przez pola falujące zbożem. Nie ma koni na maneżu, nie słychać krów, szczekania psów, nie słychać ptaków. Wywieziono także kamień. Podobno swoją legendą przeszkadzał w zaprowadzaniu „nowego". Patrzyłem na moją Czarnowszczyznę, pogrążoną w obcej ciszy, nieistniejącą... stanicę. Czas wracać