Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Całkiem niepotrzebnie. Uświadomiłem sobie, że musi mnie mieć za strasznego kretyna,który siedzitu wystraszony,przerażony i zbyttępy, by zorientować się w sytuacji. I to się nigdy nie zmieni. Zawsze będę dlaniego popychadłem, psem do szczucia. Nagle zdałem sobiesprawę, że mogęgo poprostu spytać. Wcześniej nawet mi to nieprzyszło do głowy, ale sam naprowadzi} mnie na tetory. Spytam. Najwyżej nie odpowie. Jest za daleko, żeby przywalić miw zęby. - Dlaczego? Czyj jest ten młyn? - Co za różnica czyj? Jakiejś starejgłupiej baby. No właśnie. Zauważyłem, że w najdramatyczniejszych momentachżyciaokazuje sięnagle, że wszystko jest łatwiejsze, niż sądziłem. Nistąd, nizowądpojawia się myśl, jakaś koncepcja wcześniej niebrana pod uwagę, a wynikła ze słów rzuconych ot tak sobie nawiatr. I już wiadomo, co należy zrobić,żeby wyjść na prostą. Kuswemu zaskoczeniu postanowiłem, że nie dam ojcu tegodokumentu. Przed minutą chciałem dać. I pyk. Jeszcze przedchwilą zależało mi na jegouznaniu iakceptacji, a teraznie miałem pojęcia, dlaczego mi tak na tymzależało. Młyn jest mój - powiedziałem w myślach. 283. Czy rzeczywiście batem się tego człowieka, który teraz zapala} faję w biurze wyłożonym mahoniem? Miałem ochotę wykorzystaćtę chwilę ciszy,by opowiedzieć mu, jaki jestem, jak sięzmieniłem i jak jeszcze się zmienię, na co mnie stać. Zapalając swojego papierosa,ojciec na pewno nie zdołał dostrzec żadnego przeistoczenia. - No to już! - wrzasnął. -Co już? - Idź i zrób to, co masz zrobić. Iwalnąłsłuchawką. Znów ogarnęło mnie uczucie samotności, które było mojądrugą naturą i towarzyszyło stale jak cień. Zmiana, którawe mnie zaszła, była chwilowa; rozbłysłai zgasła. Znów gotów byłem się czołgać, byle zasłużyć na pochwałę. W barze było pusto. Nawet Klarynie było. Poszedłem drogąkoło młyna. Z daleka słychać było kościelne pieśni. Zgromadził się tamjuż niezły tłum. Modlili się mieszkańcy nie tylko z tej, alei sąsiednich wsi. Wieść ocudownym pojawieniusię obrazu rozchodziła się jak błyskawica. Na poboczu wiejskiej drogi naliczyłemze dwadzieścia obcych samochodów. Nonieźle. Zanim zapadł zmierzch, pojawiła się na ścianie jeszcze rękaMatki Boskiej. Jej albo jej syna. To ta struga oleju, która rozchlusnęłasię, gdyidiota wciągałmniena górę. Boskaręka wskazywała rozpaprane wzgórze. Wręcz nakazywała tam spojrzeć. Patrzyli więc i modlili się o cud. Robili toz jakąś zaciekłością, zażartością taką, jakby swoimi modłamiwymuszali na Boguzajęcie się ich sprawą. Nie było wnich ule- 284 głości, raczej determinacja. Tu cośsię jeszcze stanie, pomyślałem. Musi się stać, i wcale nie z mojego powodu. W tej wsi ciąglecoś się działo i moja obecność niczegonie mogła zmienić. Oni zawszesami załatwiali swojesprawy i teraz też nie miałobyć inaczej. Przy rozmodlonym tłumie nie miałem tunic do roboty. Alerozkaz ojca huczał mi wgłowie:Zrób to. Zrób to. Zróbto. Musiałem coś zrobić, żebyuwolnić się od wrzasku rozmiękczającego mózg. Poszedłem na-wzgórze. Kierunekwyznaczyła mi smuga staregooleju napędowego. Wieczór był pogodnyi im wyżej wchodziłem,tym lepiej widoczne były krawędzie dachówi czubki drzew, obrysowaneświatłem zachodzącego słońca. Powietrze było przejrzyste,aszelest liści pod nogami i tych, którymi poruszał wiatr, wzmagał nastrój nieodwracalności. Wydeptanaścieżka, w którą skręciłem, wiłasię między kałużamibłota i postrzępionymi zaroślami. Czerwone światło przenikało przez liście i rzucało na ziemiękrwawe wzorki. Dostrzegłem wyraźne ślady stóp. Ktoś już posłuchał boskiego nakazu i takjak ja kierował się ku szczytowi. Mgła między skałamii pod krzakami odrealniała obrazy. To, co mnieotaczało,w pewnym sensie już było snem. Patrzyłem na świat, który znikał. Nie poznawałem mijanychmiejsc. Droga pod górębyła rozjeżdżona, pełna kamieni, których wcześniej tu nie było. Musiałem omijać spore skały. Butyślizgały się po rozjeżdżonym błocie. Czepiałem się korzeni. Samwidok skalnego rumowiska przyprawiał o dreszcz. Pas potrzaskanychgłazów ciągnął się przezjakieś sto metrów i byłpełendziur. Całość sprawiała wrażenie jednego wielkiego gruzowiska,któreprzy najlżejszym dotknięciu zwali się w dół. Zanim dotarłem do potowy wzniesienia, zgrzałem się, zmęczyłem, ale nogichciały iść dalej, jakby należały do kogoś innego. 285. Po drodze spotkałem idiotę. Nie szedł, ale sunął jak cień. Ucieszyłem się,że nicmu się wczoraj nie stało. Poszedłem za nim. Już z dalekasłyszałem gwar wielu głosów. Zgromadzili się tuniemal wszyscy młodzi ze wsi. Mieli ostatnią szansę, żeby pobyćw miejscu, gdzie spędzili dzieciństwo. Starzy modlilisię podmłynem, a ci woleli zabawić się staczaniem kamieni. Byli pijanii rozognieni ryzykiem,tak rzadko obecnym w ich życiu. Pewnienie mieli zamiarułamać prawa ani robić niczego złego, ale potrzebowali odrobiny brawury, by pobudzić system nerwowy,a w efekcie rozładować rozwibrowanie emocjonalne. Zrób to. Zrób to. Zróbto. Gdy mnie zobaczyli, zaprzestali zabawy. Usiedlina kamieniach i patrzyli. Potrafilizapanować nadgniewem. Ja tak niepotrafiłem. Byrozładować gniew narastający w gardle, musiałem przywalićmocniej, przytadować z karabinu maszynowego; ta ta ta ta ta ta ta ta ta. Czułem smak krwiw ustach. Wzbieraławemnie pokusa, by unicestwić samego siebie i pociągnąć w dółco tylko sięda. Mroczne pragnienie, by to zrobić, ogarniałoiobezwładniało umysł. Zrób to,zrób to, bo inaczej przyjadę z policją. Strachu nie wolno budzić nagle, bo gwałtowny lęk przeradzasię w bezmyślność albo wściekłość. Ojciecpowinien otym wiedzieć, bo sam był tak skonstruowany. W chwilach emocji działałgwałtownie,impulsywnie, porywczo. Dlaczego nie bratpoduwagę, że i ja mogę mieć darwywoływania tak intensywnychprzeżyć? Na jakiej podstawie sądził, że jest jedynym bytem wartym uwagi? Czemu nigdy nie rozważył myśli, że mogę czuć sięsponiewierany, poniżony? Że mogę odczuwać własną odrębność? Żejestem kimś innym niżon? Jeśli miałem zostać aresztowany, to przynajmniej za coś złego, co rzeczywiście zrobię. 286 Rozglądałem się, szukając ofiary