Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Poniżej tedy podaję i ja, nie inaczej, jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formułę magiczną, jako stać się owym monstrum można. A przestrzec chcę wszystkich, że jeno człek szalony na umyśle spróbować może tego, bowiem w maleficium owym najpierw sztylet ofiarny wykonać trzeba, po tym zaś śmierć sobie samemu zadać należy, aby zaś ze zmarłych powstać do życia w niebiesiech... Zajrzał na następną stronę. Tam znajdowały się już rozważania o locie ptaków. Spojrzał na środek księgi. Jedna ze stron, właśnie owa strona z zaklęciem, była wyrwana - świadczyły o tym strzępy pergaminu i kilka srebrnych nitek pozostałych po usuniętym arkuszu... A więc ktoś wyjął tę jedną, najważniejszą stronę. - Spodobała się księga?! Villon odwrócił się. W słabym blasku świecy dostrzegł stojącego na wprost białowłosego starca w spłowiałym kubraku, syczącego z wściekłością. - Teraz cię przydybałem, złodzieju! Przyszedłeś po tę księgę... Najpierw wyrwałeś z niej stronę, ale to było za mało. Wróciłeś po resztę, złodzieju. Złodzieju! Rozszarpią cię na kole na strzępy! Villon milczał. Zauroczony wpatrywał się w starego. Tamten musiał być bibliotekarzem albo strażnikiem. - Kto wyrwał z tego dzieła stronicę? Kto? - Ty sam, złodzieju! Starzec skoczył nań, a wtedy Villon upuścił księgę, rzucił się w tył, unikając zakrzywionych pazurów. Staruch wrzasnął powtórnie, a potem skoczył w stronę Villona, mierząc dłonią w oczy. Młody złodziej chwycił mosiężny lichtarz z półki. Uderzył! Trafił prosto w czaszkę. Starzec padł - twarzą w otwartą księgę. Na pergaminowe stronice spłynęła krew z rozwalonej głowy. Villon przeskoczył trupa. Rzucił się ku oknu. Szybko, nie zważając na nic przemknął obok ogromnych bibliotecznych regałów. Wypadł z dusznego labiryntu prosto w chłodną ciemność nocy. Wskoczył na parapet, uchylił okiennicę i chwytając się liny, szybko zsunął się na dół. Wysoki Zamek był w ruinie. Arfurt błąkał się po zarośniętych chwastami komnatach, pod sklepieniem, które tworzyło wyblakłe, jesienne niebo. Potykał się o sterty gruzu i wystające spod warstwy trawy resztki zbutwiałego drewna. Przemykał zrujnowanymi, arkadowymi dziedzińcami i resztkami krużganków. Ogromne, puste mury wznosiły się wokół, zda się zamykając wszystkie przejścia. Mógł tylko wzlecieć - wypuścić skrzydła i wzbić się w nieboskłon. Zostawić za sobą skarlałą ziemię i ludzi. Niebawem stanął u stóp najwyższej z wież. Strzelała w niebo - smukła, ale zarazem ogromna. Arfurt przekroczył wejście, stanął na samym początku wijących się spiralnie wokół ścian schodów. Wszystkie drewniane podłogi pięter dawno strawiły deszcze i wichry. Wnętrze wieży przypominało studnię bez dna lub też lufę działa wycelowanego w podniebne przestrzenie. Gdy wspinał się po schodach, znienacka ze szczelin w murze zerwało się stado wron i kawek. Ich skrzydła zatrzepotały, wzbudziły echo, zwielokrotnione przez mury. Krakanie zabrzmiało ostro, złowróżbnie. Nie zważał na to. Wspinał się coraz wyżej. Przez ostrołukowe okienka widział już z góry ruiny zamku, a w dole panoramę Rienn, poszarpane kwartały ulic i trupio blade światła miasta... Rękojeść wetkniętego w zanadrze kindżału uwierała go mocno, oddech stał się głębszy. Co właściwie skłoniło go, aby przyjść tutaj na dzień przed wszystkim. Miał sen, a śniła mu się ona i ich spotkanie w tym miejscu. Może jednak przyszedł tylko dlatego, że jutro była pełnia - musiał więc zjawić się tutaj i dopełnić ceremonii. Musiał nakreślić pentagram własną krwią, a potem - wyszeptać słowa zaklęcia, wbić sobie sztylet w serce i zmienić się. Tylko tyle dzieliło go od wieczności, lecz ciągle się wahał. Nirwena tak nie postąpiła. Uczyniła to zaraz, zaraz, gdy tylko znaleźli księgę. Gdy tylko postanowili opuścić ten świat. Zabiła się zaraz po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Arfurt jest ostatni ze wszystkich. Schody skończyły się nagle, nie wiedzieć kiedy znalazł się na szczycie. Była tu mała platforma otoczona murem, pokryta gruzem i resztkami zbutwiałych belek. Arfurt wstąpił na rumowisko, chwycił się krawędzi muru i wyjrzał. Rienn leżało pod nim niby czarny, rozdeptany pająk, sięgając czarnymi, prążkowanymi odnóżami ulic daleko poza skalny nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn - miasto, do którego ściągali wyrzutkowie z całej Rzeszy Niemieckiej, z Francji, Niderlandów i księstw włoskich. Niewiele było widać z tej wieży