Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Była to piękna maszyna: miała długie, zwężające się skrzydła; zgrabny, krągły kadłub; gibkość ryby, lekkość ptaka. Bruno błagał, żeby mógł jako pierwszy polecieć, wprawiając innych uczniów w osłupienie swoją zuchwałością. Dotąd pierwszy lot zawsze należał do Zdobywcy Przestworzy. Ale dlaczego miałby Bruno nie nacieszyć się własnym tryumfem – pomyślał Kieron – zwłaszcza, jeśli naprawdę będzie to tryumf? Toteż pewnego pięknego ranka Bruno usiadł w gondoli pomiędzy skrzydłami, sprawdził przyrządy, spojrzał nerwowo do tyłu na pionową i poziome płetwy ogonowe – którym poświęcił tyle myśli i troski – uśmiechnął się do Kierona i dał sygnał jeźdźcom, którzy mieli ciągnąć szybowiec na drewnianych kółkach po plaży, dopóki nie nabierze dostatecznej szybkości, aby się wznieść. Szybowiec wzniósł się o wiele szybciej, niż się Kieron spodziewał. Wzniósł się pięknie, gładko, pewnie; sznur, którym przywiązany był do koni, zwisał z żelaznego haka w przodzie maszyny. Bruno z wrodzonym zda się instynktem wiedział, jak ma manewrować. Był już pięćdziesiąt metrów nad ziemią, kiedy nagły zryw wiatru chwycił go zwinnymi palcami i podrzucił w górę. Niespodziewany podryw zaskoczył Bruna, który wyleciał z kosza i z rozpaczliwym krzykiem spadł na ziemię, zabijając się na miejscu. Kieron siedział teraz w kabinie siódmego szybowca – w zasadzie był to powtórzony model Bruna, ale z większymi statecznikami i z pasami do przywiązania aeronauty – i myślał o tych wszystkich maszynach cięższych od powietrza, które się nie sprawdziły, a także o wszystkich zdolnych młodych ludziach, którzy oddali życie w walce o zdobycie przestworzy. Bruno przypominał mu Alwina sprzed wielu lat, chociaż był od tamtego bystrzejszy i bardziej zapalony. Zabiłem wielu wrogów i tylko dwóch przyjaciół – rozmyślał Kieron w swojej kabinie. – Miałem w życiu dużo szczęścia. Wiatr był już dobry. Mężczyźni na koniach, siedemdziesiąt metrów przed szybowcem, obejrzeli się, czekając na sygnał. Niech poczekają, niech sobie mruczą pod nosem i klną – zadecydował spokojnie Kieron. – Wkrótce będzie jeszcze lepszy wiatr. Pomyślał teraz o innych uczniach... O Lachlanie z Edynburga, który maszerował na południe z podartym fragmentem książki, w którym zawarta była cenna wiedza o tym, jak otrzymać gaz lżejszy od powietrza. Lachlan przysięgał, iż pewnego dnia wyprodukuje ten gaz w takich ilościach, że będzie można wypuścić w niebo wiele balonów, które zostaną tam na zawsze... O Torbenie, który przyszedł z Norwich chcąc dowiedzieć się wszystkiego o balonach napędzanych gorącym powietrzem i zrobić jeszcze lepszy model niż Zdobywca Przestworzy. Co mu się zresztą udało. Spokojny Torben o cichym głosie i wielkich ambicjach. Zbudował balon, który z trzema mężczyznami przeleciał morze i wylądował w Holandii... Był też Levis z Colchester. Szalony Levis, który wyrabiał proch, konstruował rakiety i wystrzeliwał je w niebo, jakby brał udział w jakimś obrządku religijnym. Levis stracił trzy palce u ręki i oślepił się na jedno oko przez przedwczesne wybuchy; a jego rakiety powietrzne, choć efektownie wyglądały na niebie, ciągnąc za sobą smugę dymu i ognia, nadawały się jedynie do nastraszenia przeciwnika; na razie jednak nikt już nie porywał się na Wolny Seniorat – silny, zdeterminowany, i dysponujący potęgą wielu światłych umysłów. Marzyciel Levis nie lubił, gdy jego rakiety porównywano do broni. Śnił o rakiecie, która kiedyś sięgnie gwiazd... Kieron uśmiechnął się myśląc o tych i innych młodych ludziach. Nazywano ich z sympatią „żółtodziobami Zdobywcy Przestworzy”. Ale czy nie takie właśnie żółtodzioby będą w przyszłości panować na niebie? Szybowiec zadrżał. Wiatr okrzepł. Chłopcy trzymający końce skrzydeł zadygotali z zimna. Jeźdźcy klęli na swoich narowistych stanowiskach i spoglądali raz po raz na Kierona, ale żaden się nie ważył kwestionować osądu Zdobywcy Przestworzy. Kieron westchnął, po raz ostatni rozejrzał się wokół i podniósł rękę. Może zginie, jak Bruno. Może nie. Ale ten dzień tak czy owak należał do Bruna. Cokolwiek się stanie, inni będą kontynuować jego pracę. Jeźdźcy zobaczyli podniesioną rękę. Szybowiec ruszył naprzód, podskakując na nierównościach piasku. Raz koniec lewego skrzydła omal nie dotknął ziemi – byłaby to katastrofa. Ale Kieron poruszył klapą w skrzydle i maszyna się wyprostowała. W miarę jak jeźdźcy nabierali szybkości, pojazd sunął coraz pewniej. Kieron widział umykające mu sprzed oczu morze i piasek. Nagle trzęsienie ustało. Wolno, majestatycznie szybowiec się wzniósł. Nie za ostro, nie za ostro – pomyślał Kieron, sterując płetwą ogonową, żeby nieco odwrócić się od wiatru. Szybowiec kołysząc się w powietrzu, zataczał szeroki łuk. Kieron spojrzał w dół i zobaczył, że musi być jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów nad ziemią. Poczuł lekkie szarpnięcie, kiedy lina holownicza odczepiła się gładko z haka. – Bruno – powiedział głośno na wietrze – wynieśliśmy się w przestworza. Miałeś rację, chłopcze, to lepsze niż balony. Takie maszyny pozwolą nam latać niezależnie od wiatru. I będziemy naprawdę płynąć po niebie. Zatoczył wielkie koło, wiedząc, że traci już wysokość i musi starać się wylądować gładko na plaży. Skrzydło uniosło się, ukazując mu na mgnienie oka panoramę senioratu Arundel – zamek jak dla lalek i takież miasteczko w porannym słońcu. Pomyślał o Petrinie i o swoich synach, ale widok już zniknął i Kieron skoncentrował całą uwagę na problemach lotu. Ćwiczył sterowanie na modelach i na szybowcu uwiązanym na wietrze do drzewa. Dziś prowadził go pewnie i z wyczuciem