Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Trzydzieści osób znało ich z widzenia; dwadzieścia dalszych z demonstracyjnym uśmiechem znosiło ich przypadkową obecność w swych gościnnych progach; przynajmniej z pięćdziesiąt innych spostrzegło ich istnienie. Obracali się w tym rozszerzonym kole, wśród przemiłych mężczyzn i kobiet, obawiających się wzruszeń, entuzjazmu lub niepowodzenia bardziej niż ognia, wojny czy śmiertelnej choroby, tolerujących jedynie najpospolitsze formułki i najpospolitsze myśli, a uznających tylko korzystne fakty. Była to nadzwyczaj pociągająca sfera, przybytek wszelkich cnót, gdzie rzeczywistość nie ma przystępu i gdzie wszelkie radości i troski są sprowadzane przezornie do poziomu przyjemności i przykrości. W tej to jasnej sferze, gdzie szlachetne uczucia są hodowane w obfitości dostatecznej do pokrycia bezlitosnego materializmu myśli i dążeń, państwo Hervey przeżyli pięć lat rozsądnego szczęścia, nie zachmurzonego wątpliwością co do moralnej wartości swego sposobu życia. Ona, aby dać swej indywidualności pole do rozwoju, zabrała się do filantropii wszelkiego rodzaju i została członkinią różnych stowarzyszeń ratowniczych i umoralniających, których protektorkami lub prezeskami były utytułowane panie. On wziął czynny udział w polityce, a zetknąwszy się przypadkowo z pewnym literatem, który był zarazem kuzynem jakiegoś księcia, dał się namówić na finansowanie pewnego dogorywającego dziennika przeznaczonego dla wyższych sfer. Było to wydawnictwo na pół polityczne, a skandaliczne całkowicie, które ratowała jedynie krańcowa bezbarwność; a że nie miało żadnego credo, nie zawierało żadnej nowej myśli, nigdy nie rozjaśniło swych kart iskierką dowcipu, satyry lub słusznego oburzenia, Hervey uznał je na pierwszy rzut oka za dostatecznie godne szacunku. W następstwie zaś, gdy zaczęło być intratne, skombinował, że antrepryza ta miała na ogół wielkie zalety. Torowała drogę jego ambicjom, a prócz tego sprawiał mu wielką przyjemność ten specjalny rodzaj znaczenia, którego nabierała jego osoba przez stosunki z tym czymś, co wydawało mu się literaturą. Stosunki te przyczyniły się do dalszego rozszerzenia koła znajomości. W domu ich teraz od czasu do czasu bywali ludzie, którzy pisali lub robili ładne rysunki dla publiczności, a redaktor bywał bardzo często. Hervey uważał go właściwie za osła, bo miał takie długie przednie zęby (w ogóle zęby należy mieć drobne i równe) i włosy odrobinę dłuższe niż wszyscy. No, ale niektórzy książęta noszą długie włosy, a redaktor wiedział, co robi. Najgorsze, że nie można było zaufać jego powadze, jakkolwiek doskonałej i imponującej. Siedział w salonie elegancki, potężny, z gałką laski krążącą na poziomie długich zębów i rozmawiał godzinami z uśmiechem na grubych wargach (nie powiedział nigdy nic niewłaściwego lub nietrafnego), rozmawiał w sposób ogólnie przyjęty, ale nieuchwytnie irytujący. Czoło miał za wysokie — też niezwykłe — a pod nim nos prosty, ginący pomiędzy wygolonymi policzkami, które gładko schodziły ku podbródkowi w kształcie kalosza. A w twarzy tej, podobnej do buzi tłustego, szatańsko mądrego dziecka, błyszczało dwoje sprytnych, bystrych, sceptycznych oczu. Pisał także poezje. Prawdę powiedziawszy, osioł. Lecz banda, którą wlókł uczepioną u pół swego monumentalnego tużurka, zdawała się widzieć cuda w tym, co mówił. Alvan Hervey kładł to na karb afektacji. Artyści na ogół są tacy afektowani. W rezultacie wszystko było wysoce właściwe i bardzo mu dogadzało, a i żonie zdawało się też podobać, jakby ona również ciągnęła z tego intelektualnego stosunku jakąś wyraźną tajemną korzyść. Przyjmowała swe mieszane i nadzwyczaj dystyngowane towarzystwo z wyniosłą, ociężałą gracją, sobie tylko właściwą, która w umysłach onieśmielonych gości wywoływała niedorzeczne i niestosowne reminiscencje słonia, żyrafy, gazeli, wieży gotyc kiej, anioła nadnaturalnej wielkości. Czwartki jej zasłynęły w ich świecie, świat ten zaś rósł stale, zagarniając ulicę za ulicą. Należał do niego również czyjś tam park, jedna aleja — i parę skwerów. W taki sposób Alvan Hervey i jego żona przeżyli z sobą pięć pomyślnych lat. Z czasem poznali się nawzajem zupełnie dostatecznie dla celów praktycznych takiej egzystencji, lecz byli tak niezdolni do prawdziwej zażyłości jak dwoje zwierząt stojących u jednego żłobu, pod jednym dachem w zbytkownie urządzonej stajni. Jego pożądanie zostało zaspokojone i stało się przyzwyczajeniem