Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nóż niemal wpadł mu do sosu. Odłoży3 na kontuar. - Jim? Drżąc odwrócił się do księdza. - Muszę jechać na lotnisko - powiedział. - Lotnisko? -- Natychmiast, ojcze. Zakłopotanie poznaczyło krągłą twarz księdza dołeczkami. Zmarszczki na opalonym czole pobiegły wysoko, poza dawną linię włosów. - Ale tu nie ma lotniska. - Jak daleko jest do najbliższego? - spytał nagląco Jim. - No... dwie godziny samochodem. Aż do Las Vegas. - Musi mnie tam ksiądz zawieźć. w - Co? Teraz? - Już - powiedział Jim. - Ale... - Muszę dostać sig do Bostonu. - Ale byłeś chory... - Już mi lepiej. - Twoja twarz... - Boli. I wygląda fatalnie, ale da się z nią żyć. Ojcze, ja muszę dostać się do Bostonu. - Dlaczego? Zawahał się, potem zdecydował na cząstkowe wyjawienie rewelacji. - Jeżeli nie polecę do Bostonu, ktoś zostanie tam zabity. Ktoś, kto nie powinien umrzeć. - Kto? Kto umrze? Jim polizał popękane wargi. - Nie wiem. - Nie wiesz? - Ale kiedy się tam zjawię, będę wiedział. Ojciec Geary wpatrywał się w niego przez długą chwilę. - Jim, jesteś najdziwniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem - odezwał się w końcu. Jim kiwnął potakująco głową. - Jestem też najdziwniejszym człowiekiem, jakiego ja znam. Kiedy wyruszyli z plebanii sześcioletnią toyotą księdza, długi sierpniowy dzień miał jeszcze przed sobą godzinę światła, choć słońce ukryło się już za chmurami koloru świeżych ran. Znajdowali się na drodze dopiero od godziny, kiedy błyskawica wstrząsnęła posępnym niebem, tańcząc koślawo na surowym horyzoncie 5 . Z~y ogień 65 pustyni. Strzelał błysk po blysku. W czystym powietrzu Mojave były one ostrzejsze i jaśniejsze, niż Jim gdziekolwiek widział. Dziesięć minut później niebo opadło niżej i ściemniało. Deszcz lunął srebrzystymi wodospadami. Noe nie widział niczego podobnego, kiedy w pośpiechu kończył arkę. - Letnie burze są tu rzadkie - powiedział ojciec Geary, włączając wycieraczki. - Nie możemy pozwolić, żeby nas zatrzymała - niepokoił się Jim. - Dowiozę cię - uspokoił go ksiądz. - W nocy na pewno nie ma wiele lotów z Vegas na wschód. Przeważnie latają w dzień. Nie mogę się spóźnić i czekać do rana. Muszę być w Bostonie jutro. Zeschnięty piach spijał potop. Ale niektóre obszary były poryte skałami albo pod palącym miesiącami słońcem grunt stwardniał na kamień i w tych miejscach woda spływała ze stoków, tworząc małe strumyczki. Strumyczki rosły w strumienie, a strumienie rozrastały się w rzeki. Wkrótce każde mijane arroyo było pełne wody, a mętna, kipiąca toń niosła wyrwane kępki trawy, strzępy wyschniętych wędrownych chwastów, kawałków drewna i brudnobiałej piany. Ojciec Geary woził ze sobą dwie ulubione kasety: wiązankę złotych przebojów rocka i best-of Eltona Johna. Puścił Eltona. Więc plynęli przez bombardowany ulewą dzień ku opływającej deszczem nocy, słuchając "Funeral for a Friend", "Daniel" i "Benny and the Jets". Asfalt pobłyskiwał rtęciowymi kałużami. Jimowi wydawało się niesamowite, że wodne miraże, widziane na szosie parę dni temu, teraz stały się rzeczywistością. Z każdą minutą rosło w nim napięcie. Boston wzywał go, ale był daleko, a niewiele jest rzeczy bardziej mrocznych i zdradliwych niż nawierzchnia pustynnej szosy w czasie burzy. Jeśli nie liczyć ludzkiego serca. Podczas jazdy ksiądz pochylał się nad kierownicą. Bardzo uważnie obserwował pustynię, równocześnie gwiżdżąc cicho z Eltonem. - Ojcze, czy w miasteczku nie ma lekarza,? - spytał w pewnej chwili Jim. - Jest. - Ale nie wzywał go ojciec. - Dał mi receptę na kortizon. - Widziałem tubkę. Była dla księdza, zrobiono ją trzy miesiące temu. - No... wiem, jak obchodzić się z oparzeniami słonecznymi. Wiedziałem, że potrafię się tobą zaopiekować. - Ale początkowo robił ojciec wrażenie bardzo przejętego. Ksiądz milczał przez chwilę. - Nie wiem, kim jesteś - powiedział wreszcie - skąd przybywasz ani dlaczego, tak naprawdę, zależy ci na dostaniu się do Bostonu. Ale na pewno wiem, że masz kłopoty, może duże kłopoty, tak duże, jakie rzadko się ma. I vyiem... przynajmniej sądzę, że wiem, iż w głębi serca jesteś człowiekiem dobrym. W każdym razie wydawało mi się, że człowiek mający kłopoty, wolałby nie rzucać się w oczy. Dzięki. Wielkie dzięki. Parę mil dalej deszcz zaczął lać z taką mocą, że wycieraczki stały się bezradne, a ojciec Geary musiał zwolnić. - To ty uratowałeś tamtą kobietę i jej córeczkę - powiedział ksiądz. Jim zesztywniał, ale nie odpowiedział. - Odpowiadasz opisowi podanemu w telewizji. Przez kilka następnych mil nie odzywali się. Potem ojciec Geary powiedział: - Nie wierzę w cuda. Jim słuchał oszołomiony. Ojciec Geary wyłączył Eltona Johna. Teraz słychać było jedynie poświst i szum opon na mokrej nawierzchni i głuchy, regularny jak metronom odgłos pracy wycieraczek. - Wierzę, że cuda opisane w Biblii zdarzyły się, tak