Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wreszcie Bernardito rozejrzał się dokoła. W dole zobaczył ludzi z oskardami, łopatami i siekierami. Słońce już zachodziło i ludzie ci skończywszy dzienną pracę wracali z wąwozu do lasu, niosąc ze sobą kogoś na noszach. Gdy znikli mu z oczu, Bernardito podniósł się i odbywszy długą i trudną wspinaczkę po zboczu przedostał się do starej, zawalonej pieczary. Zapadał już zmierzch, od strony wąwozu powiał chłodny wiatr. Bernardito miał tak obolałe ciało i tak był przemarznięty, że wzdrygnął się na samą myśl powrotu do lodowatej wody podziemnego strumienia. Robiło się coraz ciemniej, lecz Bernardito dojrzał u wejścia do pieczary ślady ludzkiej pracy. Był zdumiony, że tak wiele już zrobiono, widocznie pracowała tu cała załoga okrętu. Oczyszczono przestrzeń, a nawet w jednym miejscu dokopano się do dna pieczary. Uprzątnięta ziemia i kamienie tworzyły rodzaj kopca. Na samym wierzchu tego kopca leżał duży płaski głaz. W ciemności Bernardito natknął się na łom i cały zwój cienkiej, mocnej liny manilowej. Obok leżał plecak z pozostawioną żywnością dla kilku ludzi. Kadź ze smołą i kupa żerdzi owiniętych pakułami były widocznie przygotowane dla nocnej zmiany. Bernardito zjadł kawałek chleba, zarzucił plecak na ramiona, wziął łom, linę i pochodnię i zeszedł z powrotem w dół, nad wodospad. Przed niską gardzielą włazu westchnął, zapalił pochodnię i schyliwszy się wszedł do wody. Znów znalazł się w tunelu, gdzie podziemny strumień toczył swe fale niby mityczna Leta w wiecznym mroku Hadesu. Podpierając się łomem, walcząc z rwącym prądem posuwał się naprzód krok za krokiem jak starożytny Charon w wodach mrocznego Styksu. Dobrnąwszy do mielizny Bernardito przystanął, by odpocząć. Nie czuł już nóg z zimna, a serce ciężko waliło mu w piersi. Dalej prąd był już słabszy. Pirat zostawił linę na mieliźnie i znów ruszył w górę, licząc zakręty. Gdy minął drugi, po jakichś dwudziestu krokach ujrzał czarny otwór pod sklepieniem i zwisający stamtąd pas. Ostatnim wysiłkiem wspiął się w górę, wetknął pochodnię w otwór i wczołgał się do podziemnego schronu. 5 Właściciel „Oriona” i gubernator Wyspy Charlesa wyciągnął rękę po szklankę z napojem, Wygasły kaganek leżał przewrócony na ziemi. Dziecka w schronie nie było... 161 który doktor postawił na stoliku przed umierającym. Był to wyciąg z ziół leczniczych zebranych na wyspie przez Murraya. Podczas swych wędrówek po indyjskich dżunglach Murray uważnie obserwował sposoby leczenia przez znachorów i kapłanów w zapadłych wioskach Bengalii. Poznał ich sztukę i w ciągu lat spędzonych na wyspie niejednokrotnie wypróbował na sobie i swych przyjaciołach cudowne działanie leczniczych roślin, nie znanych zbyt pewnej siebie medycynie europejskiej. Udając się na okręt Murray zabrał naczynie ze sporządzonym przez siebie lekiem. Nie wiadomo, czy choremu pomógł indyjski balsam, czy może jego zasób sił żywotnych był tak wielki, dość że pacjent doktora Gracewella wyszedł zwycięsko nawet z zapasów ze śmiercią. Gdy minął kryzys i wbrew wszelkim przewidywaniom puls chorego wciąż jeszcze bił, doktor nie uwierzył własnym uszom, wsłuchawszy się w uderzenia tego niezmordowanego, złego serca. W najwyższym stopniu zdumiony natychmiast zawiadomił wszystkich, iż jest nadzieja na wyzdrowienie. Załoga okrętu miała o świcie wyruszyć na wyspę, aby dalej prowadzić zaczętą wczoraj pracę nad odkopaniem pieczary. Wieść o śmierci dziecka głęboko wstrząsnęła sercami zarówno przyjaciół, jak i wrogów Grellego, a kapitan Brantley oddał prawie całą załogę do dyspozycji Murraya, który wziął na siebie kierownictwo pracami poszukiwawczymi. Dowiedziawszy się o polepszeniu stanu chorego Murray przypisał to działaniu swego leku i radził, by na razie ukryć przed nim bolesną prawdę. Cztery dni i noce trwały bez przerwy poszukiwania. Gdy dokopano się wreszcie do skały, Murray kazał wysadzić ją prochem. Po wybuchu odnaleziono wśród gruzu łopatę, resztki strzelby i co najważniejsze - ślady krwi i zmiażdżone kości. Murray kazał natychmiast przerwać pracę. Na oczyszczonej platformie usypano coś w rodzaju mogiły i na wierzchu położono kamienną płytę z wyrytym na niej krzyżem... Gdy gubernator wyspy odzyskał przytomność, wypił ostatki cudownego leku ze szklanki i kazał wezwać pastora. Z niedomówień pastora Redlinga nawet człowiek nie tak bystry jak Giacomo Grelli mógłby się domyślić, co się stało. Grelli kazał wynieść się na pokład i od razu zauważył zupełny niemal brak ludzi na okręcie