Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Luke miał metr dziewięćdziesiąt, tak więc w tym względzie Regan nie faworyzowała żadnego z rodziców. A jako jedyne dziecko stanowiła też jedyny rezultat wymieszania ich genów. Doprawdy, jak w grze w kości! — Kawa pachnie wspaniale. Regan odwróciła się do matki, która stała w progu w jasnoróżowym jedwabnym szlafroczku narzuconym na szczupłe ramiona. Jej twarz, pozbawiona makijażu, odznaczała się łagodną pięknością. Nora ziewając, wyjęła z szafki chińską filiżankę i spodek. Przebywanie w nowojorskim mieszkaniu zawsze w pewien sposób skłaniało ją do używania wyłącznie eleganckiej porcelany. Regan pomyślała, że powodem może być widok parku. Kiedy wczesnym rankiem pijesz kawę z wytwornej filiżanki, czujesz się jak gwiazda filmowa z lat czterdziestych. W zasięgu wzroku nie ma żadnych plastikowych kubków czy puszek z piwem. — Widziałaś coś ciekawego w gazecie? — Jeśli uznać, że my jesteśmy interesujący, to odpowiedź brzmi: tak. — Co? Regan wskazała zdjęcie. — Mamusia i ja. Nora się roześmiała. — Jakie to słodkie. — Zmrużyła oczy i pochyliła się nad gazetą. — Doskonała reklama dla zjazdu. Chcę się znaleźć w Paisleyu przed dziesiątą, bo jestem pewna, że przed drzwiami będzie się kłębił tłum spóźnialskich. Hotel Paisley, usytuowany w pobliżu Seventh Avenue, był stary i niezbyt obszerny; nie ulegało wątpliwości, że najlepszy okres ma już za sobą. Odznaczał się jednak nieco przykurzonym urokiem i idealnie nadawał na konferencję. Był wystarczająco duży, aby urządzić w nim wszystkie seminaria, a jednocześnie tak mały, że niepozbawiony przytulności. Umowa, jaką Nora zawarta z szefostwem, zawierała bezpłatną kawę oraz składane krzesła dla wszystkich uczestników konferencji. Zadzwonił telefon. Regan spojrzała na zegar stojący na kominku. — Jeszcze nie ma ósmej. Kto to może być? — Mam tylko nadzieję, że nic złego się nie stało. — Nora westchnęła z niepokojem, podnosząc słuchawkę. Jesteśmy do szpiku kości irlandzcy, pomyślała Regan. Jak brzmi to powiedzenie? „Irlandczycy mają głębokie przeczucie tragedii, które pozwala im przetrwać dobre czasy”. Co oznacza, że każdy telefon przed ósmą rano i po jedenastej wieczorem musi przynosić złe wiadomości. Jakoś nikomu nigdy nie wpadnie do głowy, że może dzwonić ktoś, kto chce pogadać wtedy, kiedy opłaty są niższe. Regan obserwowała wyraz twarzy matki. Gdy tylko Nora rozpoznała dzwoniącego, odprężyła się i uśmiechnęła. — Jak się masz, Thomasie? Co to za Thomas? — zastanawiała się Regan. — Nic się nie stało. Wcale nas nie zaniepokoiłeś... Jasne, pomyślała Regan. Tylko na chwilkę serca przestały nam bić, a dodatkowa porcja adrenaliny wywołana dzwonkiem telefonu dała kopa, którego tak potrzebowałyśmy. — Tak, jest tu przy mnie. Już oddaję słuchawkę... — Nora zwróciła się do córki. — To Thomas Pilsner. Regan uniosła brwi. — Och! — mruknęła zaskoczona. Thomas, uroczy ekscentryk, był nowym prezesem Klubu Osadników w Gramercy Park. Oboje natychmiast przypadli sobie do gustu na obiedzie wydanym przez autorów powieści kryminalnych ubiegłej jesieni. — Witaj, Thomasie — powiedziała wesoło, wyobrażając sobie jego chłopięcą twarz i szopę jasnobrązowych falujących włosów. Mógłby wskoczyć na zdjęcie sprzed stu lat i wcale nie wyglądałby na nim dziwnie. — Regan! O mój Boże, Regan! — wykrzyknął histerycznie jej przyjaciel, który najwyraźniej ukrył swoje prawdziwe uczucia przed Norą. — Co się dzieje? — W nocy ledwo spałem, a rano o szóstej zobaczyłem twoje zdjęcie w gazecie i czekałem dwie godziny, żeby do was zadzwonić. Wielki Boże! — Uspokój się, Thomasie, i powiedz, o co chodzi. — Wczoraj w nocy umarli dwaj starsi członkowie klubu. — Bardzo mi przykro. — Regan pomyślała, że irlandzka intuicja dotycząca telefonów przed ósmą rano przynajmniej raz okazała się słuszna. W uszach zabrzmiał jej triumfalny okrzyk babci: „A nie mówiłam?”. — Co im się stało? — Jeden dostał ataku serca na środku ulicy tuż przed autobusem, drugi poślizgnął się w wannie. Moim zdaniem jednak coś w tej sprawie śmierdzi. — Głos Thomasa drżał, lecz słowa opuszczały jego usta gwałtownym strumieniem. — Śmierdzi to za mało. Cuchnie! Wczoraj byłem z nimi na lunchu. Powiedzieli, że zamierzają sprzedać cztery cenne brylanty, a otrzymaną sumę przekazać klubowi. Otrzymalibyśmy około czterech milionów. — Ale te pieniądze chyba dostaniecie, prawda? — Brylanty zginęły! — Jak to: zginęły? Thomas opowiedział jej, co się wydarzyło poprzedniego dnia. — A czerwonego pudełka z brylantami nigdzie nie ma — zakończył. — Co mówi policja? — Właściwie to nie wiem. — Dlaczego? — Bo zemdlałem. — Ojej! — To było takie żenujące. Kiedy odzyskałem przytomność, zaprowadzili mnie do mieszkania, lekarz dał mi środek nasenny i poradził, żebym przespał całą noc. Byłem w szoku! — Domyślam się, że ty nie przespałeś nocy. — Boże, nie! Obudziłem się po kilku godzinach i nie mogłem już zmrużyć oka. To takie smutne, że Nat i Ben zmarli prawie jednocześnie. Słuchaj, jestem przekonany, że ktoś się do tego przyczynił. Policja sądzi, że Nat uderzył się w głowę, a moim zdaniem to nieprawda. Ktoś tutaj przyszedł, zabił go i ukradł brylanty. — Masz jakiś dokument potwierdzający zamiar przekazania pieniędzy klubowi? — Nie, powiedzieli mi o tym dopiero wczoraj. Chcieli ogłosić swoją decyzję w sobotę wieczorem na przyjęciu z okazji stulecia klubu. — Widziałeś brylanty? — Stały obok mojego talerza z sałatką prawie przez cały lunch, co jakiś czas pozwalali mi na nie popatrzeć. Były przepiękne! — Czy to możliwe, że Ben wziął brylanty? — To byłoby fatalne. — Dlaczego? — Bo kiedy został przywieziony go do szpitala, nie znaleziono portfela