Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Żołnierze niejedno widzieli i to oni twierdzą, że zakażeni kuźnicą nie mają przyjaciół ani rodziny. Nikogo nie kochają, z nikim się nie wiążą. Nie mogliby utworzyć prawdziwej bandy, ale... jeśli któryś ze skażonych obrabował podróżnych, a inni zaczęli go naśladować, wyglądałoby to na działanie szajki. - Być może. - Sikorka dała się ułagodzić. - Chodźmy zjeść na górę. „Na górę” oznaczało półkę na krańcu klifu. Wdrapaliśmy się tam razem z koszykiem. Wymagało to mozolnej wspinaczki. Przyłapałem się na gapieniu, jak Sikorka zawija spódnice, i na tym że szukam okazji, by chwycić ją za ramię i pomóc w złapaniu równowagi albo podać rękę, by z koszykiem w dłoni łatwiej mogła wspiąć się wyżej. W przebłysku intuicji pojąłem, że Sikorka właśnie dlatego zaproponowała tę drogę. W końcu dotarliśmy do występu, usiedliśmy i zapatrzyliśmy się daleko przed siebie. Koszyk stał między nami, a ja smakowałem świadomość, że Sikorka odczuwa moją obecność równie mocno jak ja jej. Przypominało mi to maczugi kuglarzy popisujących się w czasie wiosennego Święta Radości; podrzucali je i łapali, rzucali i łapali, więcej i więcej, szybciej i szybciej. Cisza legła między nami, aż któreś z nas musiało się odezwać. Spojrzałem na dziewczynę, lecz odwróciła wzrok. Zajrzała do koszyka. - O, wino z mniszka. Myślałam, że aż do połowy zimy nie ma z niego pożytku. - To zeszłoroczne. Takie wino rzeczywiście musi nabierać mocy przynajmniej kilka miesięcy - wyjaśniłem i wziąłem od niej flaszkę, żeby wyjąć nożem korek. Przez chwilę obserwowała moje daremne wysiłki, potem odebrała mi butelkę, wyjęła z pochwy własny smukły nóż, wbiła go w korek i wyciągnęła z wprawą godną pozazdroszczenia. Pochwyciwszy moje spojrzenie, wzruszyła ramionami. - Otwieram ojcu butelki od lat. Dawniej musiałam to robić, gdy był zbyt pijany, żeby sobie sam poradzić. Teraz już nie ma siły w rękach, nawet kiedy jest trzeźwy. - Ból i gorycz wmieszały się w jej słowa. - Aha. - Postanowiłem zmienić temat na przyjemniejszy. - Popatrz, „Deszczowa Panna”. - Wskazałem na wodę, na statek o smukłym kadłubie wpływający na wiosłach do portu. - Zawsze uważałem, że to najpiękniejszy statek w tej przystani. - Była na patrolu. Kupcy tekstylni zebrali pieniądze. Prawie każdy handlarz w mieście miał w tym swój udział. Nawet ja, chociaż mogłam podarować tylko świece do latarni. Teraz jest obsadzona żołnierzami i eskortuje statki pływające między nami a Wysokimi Dołami. Tam przejmuje je „Zielonka” i prowadzi dalej wzdłuż wybrzeża. - Nie wiedziałem o tym. - Zdumiało mnie, że nie słyszałem takich wieści w zamku. Opuściła mnie odwaga; nawet Kozia Twierdza podejmowała kroki niezależne od zgody czy rady króla. Powiedziałem to Sikorce. - Cóż, jeśli król potrafi tylko milczeć i marszczyć brwi, ludzie muszą działać sami. Królowi Roztropnemu wystarczy, że kazał nam być silnymi. A sam siedzi bezpiecznie w zamku. Pewnie inaczej by się zachowywał, gdyby miał brata, syna albo córkę zakażoną kuźnicą. Zawstydziło mnie, że nie znalazłem nic na obronę swego króla. I ten wstyd kazał mi powiedzieć: - Tutaj, w Koziej Twierdzy, jesteś prawie tak bezpieczna jak król w zamku. Sikorka popatrzyła na mnie obojętnie. - Miałam kuzyna, terminował w Kuźni. - Zamilkła na chwilę, po czym podjęła ostrożnie: - Czy uznasz mnie za istotę o sercu z kamienia, jeśli ci powiem, że odczuliśmy ulgę na wieść o jego śmierci? Przez kilka dni nie była to pewna wiadomość, ale w końcu udało nam się porozmawiać z kimś, kto go widział martwego. I mój ojciec, i ja odetchnęliśmy z ulgą. Możemy się pogrążyć w żałobie wiedząc, że życie kuzyna po prostu się skończyło. Będzie nam go brakowało, ale nie musimy już dłużej się głowić, czy może zachowuje się jak zwierzę, sprowadzając żałobę na innych i wstyd na siebie. Przez jakiś czas milczałem. - Przykro mi - odezwałem się wreszcie. Wydawało się to zbyt mało, więc wyciągnąłem rękę, żeby pogładzić jej nieruchomą dłoń. Przez sekundę w ogóle nie czułem w myślach obecności Sikorki, jak gdyby ból wtrącił ją w uczuciowe odrętwienie, podobne do kuźnicy. Potem westchnęła i znowu poczułem ją przy sobie. - Wiesz - zaryzykowałem na chybił trafił. - Może król sam także nie wie, co robić? Może tak samo jak my nie potrafi znaleźć rozwiązania? - Jest królem! - zaprotestowała Sikorka. - I dano mu na imię Roztropny. Ludzie gadają, że zwleka, by nie otwierać królewskiej kiesy. Po co miałby uszczuplać swoje bogactwa, skoro zdesperowani kupcy sami opłacą najemników? Ale dosyć o tym... - uniosła dłoń, powstrzymując moje słowa. - Nie po to tu przyszliśmy, żeby rozmawiać o polityce i strachu. Tak tu przyjemnie, chłodno i spokojnie... Powiedz mi raczej, co się dzieje u ciebie. Czy ta łaciata suka już się oszczeniła? I tak rozmawialiśmy o różnych innych sprawach: o szczeniakach Pstrokatej i o tym, że jedna z klaczy została pokryta niewłaściwym ogierem. Potem Sikorka opowiedziała mi o zbieraniu zielonej kukurydzy do pachnących świec i o zrywaniu jeżyn, i o tym jak zajęta będzie w przyszłym tygodniu, przy gotowaniu konfitur na zimę, pracy w sklepie i robieniu świec. Rozmawialiśmy, jedli i pili, i patrzyliśmy na słońce późnego lata, aż zsunęło się nisko nad horyzont i zaczęło szykować do snu. Zagościło między nami dziwne, miłe napięcie, niby oczekiwanie na cud. Uznałem to za przejaw jakiejś dodatkowej cechy mojego specyficznego zmysłu, lecz nagle zdumiałem się, równocześnie olśniony, gdyż Sikorka także najwyraźniej czuła to samo. Pragnąłem ją zapytać, czy postrzega obecność ludzi w podobny sposób jak ja. Obawiałem się jednak, że może się ode mnie odsunąć jak Cierń, toteż tylko się uśmiechnąłem i gwarzyliśmy dalej o sprawach codziennych. Odprowadziłem ją do domu cichymi ulicami i w drzwiach sklepiku życzyłem dobrej nocy. Zatrzymała się jeszcze, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz obdarzyła mnie tylko zagadkowym spojrzeniem i rzekła cicho: - Dobrej nocy, Nowy. Pod granatowym niebem usianym błyszczącymi gwiazdami wracałem do domu, minąłem wartowników zajętych grą w kości i ruszyłem do stajni. Szybko obszedłem boksy. Wszędzie panował spokój, nawet u szczeniaków. Na samym końcu stajni stały trzy obce wspaniałe konie, obok jednego z nich wisiało damskie siodło. Domyśliłem się, że przybyła z wizytą jakaś szlachetnie urodzona dama. Ciekaw byłem, co ją tutaj sprowadziło w końcu lata. Dłuższą chwilę podziwiałem rumaki, potem opuściłem stajnie i poszedłem do twierdzy. Nogi same zaprowadziły mnie do kuchni. Kucharka była przyzwyczajona do wilczego apetytu chłopców stajennych i żołnierzy