Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Do tego szpitala, specjalistycznego szpitala radiologicznego, nie wpuszczają bez przepustek. Daję w łapę wartowniczce, a ta: - Zjeżdżaj! Znowu kogoś prosiłam, błagałam. I oto siedzę w gabinecie kierującej oddziałem radiologicznym Angeliny Wasiliewny Guśkowej8. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa. Wiedziałam tylko, że muszę go zobaczyć. Od razu spytała: - Masz dzieci? Jak tu się przyznać?! Myślę, trzeba ukryć ciążę. Nie wpuści do niego! Dobrze, żem chudzina, ciąży po mnie nie widać. - Mam - odpowiadam. - Ile? Myślę, trzeba powiedzieć, że dwoje. Jeśli jedno, na pewno nie wpuści. - Chłopiec i dziewczynka - mówię. - Dwoje. Tak. Więcej nie będzie. A teraz słuchaj: centralny układ nerwowy całkiem porażony, szpik kostny porażony w pełni. No, pięknie, myślę, stanie się trochę nerwowy. - Posłuchaj dalej: jak zapłaczesz, od razu wygonię. Nie wolno obejmować się i całować. Nie podchodzić za blisko. Masz pół godziny. Aleja wiedziałam, że stąd nie wyjdę. Jeśli wyjdę, to z nim. Tak sobie postanowiłam. Zachodzę. Siedzą na łóżku, grają w karty i rechoczą. - Wasia! - krzyczę do niego. Podrywa się: - Przepadłem, bracia! Nawet tu mnie znalazła! Śmieszny taki, piżama na nim czterdziestego ósmego rozmiaru, a nosi pięćdziesiąty drugi. Krótkie rękawy, krótkie nogawki. Opuchlizna z twarzy już zeszła. Wlewali w nich jakiś roztwór. - Coś tak nagle przepadł? - pytam. A on chce mnie objąć. - Siadaj - nie pozwala lekarz. - Nie ma czego obejmować. Angelina W. Guśkowa - ordynator Oddziału Instytutu Biofizyki w Szpitalu nr 6 w Moskwie, gdzie przywożono napromieniowanych z czarnobylskiej elektrowni, specjalistka leczenia chorób popromiennych, w przeszłości osobista lekarka Igora Kurczatowa, ojca radzieckiej fizyki jądrowej, u którego boku - i dzięki jego możliwościom - zdobywała doświadczenie medyczne, m.in. w czasie badania skutków promieniowania po zdarzających się wcześniej awariach; znana w świecie medycznym radiologów, występowała m.in. na międzynarodowych konferencjach zajmujących się awarią w C/.arnobylu (np. na spotkaniu zorganizowanym przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej w Wiedniu w sierpniu 1986 r., gdzie uczeni z ZSRR po raz pierwszy wyjaśniali przyir/yny wypadku). 12 J W żart obrócił, że byłam chudziutka. Wtedy się zbiegli, z innych sal też. Wszyscy nasi. Z Prypeci. Tych dwudziestu ośmiu, co ich samolotem przywieźli. I co tam? Co u nas w mieście? Opowiadam, że zaczęła się ewakuacja, całe miasto wywożą na trzy albo pięć dni. Towarzystwo milczy. A były tam dwie kobiety i ta z nich, na którą przypadał dyżur w dzień awarii, zapłakała: - Boże mój! Tam moje dzieci. Co z nimi? Pragnęłam zostać z nim sama, choćby na minutkę. Chłopcy to wyczuli i każdy wymyślił jakiś powód, aby wyjść na korytarz. Wtedy objęłam go i pocałowałam. On się odsunął: - Nie siadaj przy mnie. Weź stołek. - To wszystko głupstwo. - Machnęłam ręką. - Widziałeś, gdzie nastąpił wybuch? I co tam? Byliście przecież pierwsi. - Wcześniej od tej całej szkodliwości. Ktoś to umyślnie urządził. Wszyscy chłopcy tak sądzą. Tak wtedy mówili. Tak myśleli. Następnego dnia, kiedy przyszłam, leżeli już osobno, każdy w oddzielnej sali. Kategorycznie zabroniono im wychodzić na korytarz. Obcować ze sobą. Przestukiwać się przez ścianę. Lekarze tłumaczyli to tym, że każdy organizm różnie reaguje na odtrucie i to, co jeden wytrzyma, u drugiego może być ponad siły. Tam gdzie leżeli, okładali szkłem nawet ściany. Z lewa, z prawa i piętro nad nimi. Wszystkich stamtąd wynieśli, ani jednego chorego. Nikogo pod nimi i nad nimi. Trzy dni mieszkałam u moskiewskich znajomych. Mówili: - Bierz garnek, bierz miskę, bierz wszystko, co trzeba. Gotowałam rosół z indyka, na sześciu ludzi. Sześciu naszych chłopców. Strażaków z jednej zmiany. Wszyscy dyżurowali w tę noc: Waszczuk, Kibie-nok, Titienok, Prawik, Tiszczura. W sklepie kupiłam dla wszystkich pastę do zębów, szczotki, mydło. Nic takiego w szpitalu nie było. Malutkie płócienka kupiłam. Obecnie dziwię się swoim znajomym. Na pewno bali się, nie mogli się nie bać, chodziły już różne słuchy, a jednak pozwalali mi: - Bierz wszystko, co potrzebne