Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W jednej z nich, na szczycie warownej wieży, ujrzeli wystają- ce liście i gałęzie tworzące coś na kształt szerokiego na trzy metry gniazda. Tylko człowiek-ptak mógł zbudować takie gniazdo na tej wysokości. Gallen kazał się wszystkim zatrzymać i wślizgnął się po scho- dach na szczyt wieży. Tallea i Orick podążyli za nim. Gniazdo oka- zało się bardzo stare; gałęzie zbielały i częściowo przegniły, tak że nie były w stanie utrzymać dużego ciężaru, co świadczyło o tym, iż od dawna jest ono opuszczone. Jednak wśród pożółkłych, owczych kości Gallen znalazł ludzkie ramię i czaszkę, przykryte kawałkiem zakrwawionej, wełnianej tuniki. Zeszli na dół i ruszyli w drogę, bacznie spoglądając na niebo. Kiedy Gallen dotarł na grzbiet góry, padł na ziemię i dał pozostałym znak, aby się schowali. Tallea również przypadła do ziemi i przyczołgała się do Gal- lena. Oboje wyjrzeli zza skalnego grzbietu. Daleko w dole płynę- ła spieniona rzeka, wokół której skupiły się na wpół karłowate sosny. Zataczając nad kanionem szerokie, leniwe kręgi, człowiek-ptak machał swoimi pokrytymi skórą skrzydłami. Tallea przyjrzała mu się. Jego brzuch był bladoniebieski, więc z dołu trudno go było za- uważyć, lecz grzbiet miał zielono-szary. Gdyby człowiek-ptak sie- dział na gałęzi, ze złożonymi skrzydłami, trudno byłoby go wypa- trzeć. Jednak w locie był doskonale widoczny. - Rozgląda się po dolinie - powiedział Gallen. - Pewnie poluje na wilki albo jelenie. Marny szczęście, że jesteśmy wyżej niż on. - Wyżej nic by nie upolował - stwierdziła Tallea. Rzeczywiście, człowiek-ptak nie trudził się, żeby polować na tej opustoszałej, skalistej drodze. Kaldurianka przyglądała mu się, rozmyślając. Wiadomo było, że wszystkie podgatunki zamiesz- kujące Tremonthin zostały stworzone, aby zasiedlić inne światy. 303 Jednak spośród wszystkich plemion Babelu ludzie-ptaki wyda- wali jej się najdziwniejsi. W gruncie rzeczy niczym nie przypo- minali ludzi. Były to olbrzymie stwory, o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do dziesięciu metrów, znacznie większe od zwia- dowców. Miały szeroki ogon, który w locie służył im za ster. Ich skrzydła zakończone były ostrymi, krwistoczerwonymi hakami. W długich, płaskich szczękach znajdowały się potężne zęby, któ- re Tallea mogła dostrzec nawet z tak dużej odległości. Całe ciało pokryte było grubą skórą, której nie przebiłoby żadne ostrze. Mówiło się, że stwory te nie uważają człowieka za swojego towa- rzysza, a jedynie za kawałek mięsa nadający się do zjedzenia. Czasami można się było dogadać z Derritami, ale nigdy z czło- wiekiem-ptakiem. Gallen i Tallea patrzyli na stwora krążącego nad doliną. Nie prze- suwał się ani na wschód, ani na zachód, ani też nie usiłował wzbić się wyżej. - Myślę - szepnął Gallen - że musiał gdzieś w dole wypatrzyć zwierzynę. Pewnie czeka, aż ofiara znajdzie się na otwartej prze- strzeni. Może tak krążyć przez cały dzień. - Owszem — zgodziła się Tallea. - Nie możemy się wychylać zza skał. Jeśli trzeba, będziemy się czołgać. Do bram miasta Indalii zostało nam już tylko osiem kilo- metrów. Tallea popatrzyła triumfalnie przed siebie. Przez ostatnie dwa dni szli szybkim tempem, prawie bez odpoczynku. Droga prowadziła dalej po zboczu; nad nią i poniżej ciągnęło się pionowe urwisko, zakrzywione tak samo jak grzbiet. Jednak Gallen miał rację - w od- dali droga kończyła się wielkimi, żelaznymi drzwiami prowadzący- mi pod ziemię. Drzwi były zamknięte. - To szaleństwo - stwierdziła Tallea. - Nie mamy nawet łuku. - Jest tu tylko jeden człowiek-ptak - odparł Gallen - a nie całe stado. A ja mam swoją strzelbę zapalającą. Tallea pamiętała, jak wielkich zniszczeń dokonała ta broń na stat- ku. Wiedziała, że człowiek-ptak nie miałby żadnych szans: natych- miast zamieniłby się w kulę ognia. - Ile ognistych strzał ci zostało? - spytała Tallea. - Sześć - szepnął Gallen. - Prawdopodobnie dwie powinienem zachować: jedną dla Wendety, drugą dla Sił Ciemności. Tallea ponuro pokiwała głową. Tylko jeden człowiek-ptak, o ile dobrze widzieli. Jednak za grzbietem góry mogły na nich czyhać 304 dziesiątki, ba, całe stado mogło gnieździć się wśród rosnących w do- le drzew. Była jesień - pora, kiedy ludzie-ptaki zbierali się w stada, żeby odlecieć na południe. - A co z drzwiami? - spytała Tallea, wskazując na żelazną płytę lśniącą w oddali. - Co będzie, jeśli są zamknięte? Gallen przygryzł wargę i nic nie odpowiedział. Tallea wiedziała, że od leżenia na skale jej rana zrobiła się lodo- wato zimna. Kaldurianka czuła się fatalnie. Przypomniała sobie, jak zimny miecz olbrzymiego marynarza przeszył jej brzuch, i odniosła wrażenie, jakby jej rana żyła własnym życiem i za wszelką cenę do- magała się odpoczynku. Popatrzyła przed siebie. Droga na całej długości oświetlona była blaskiem popołudniowego słońca. Tylko w kilku miejscach skały rzucały cień, w którym można się było ukryć. Tunika Gallena zmieniła barwę na stalowoszarą, identyczną jak kolor skał. Tallea żałowała, że nikt oprócz niego nie ma takiej tuniki. - Dobrze — powiedziała. — Będziemy się czołgać. Gallen dał znak pozostałym, żeby pochylili się jak najniżej, i prze- czołgał się na drugą stronę drogi, pod skalną ścianę. Pozostali ruszyli za nim. Tallea szła na końcu. Rozpoczęła się żmudna wspinaczka