Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dla obecnych liczyły się jedynie fakty. Gdy skończył, zapanowała głucha cisza. Każdy się zastanawiał, na ile jego osobiście dotkną decyzje imperatora. Pierwszy odezwał się Volmer. - Ale... ależ... to będzie katastrofa! On nie rozumie... Boże! Musimy go powstrzymać! Po czym zapłonił się i zatchnął, zrozumiawszy, do czego właściwie nawołuje. Tanz Sullamora odczekał chwilę i zaproponował zebranym parę minut przerwy. A konkretnie, uspokajający spacer po lesie. W słowniku starożytnych polityków “spacer po lesie” oznaczał sugestię znalezienia kompromisu i bywał stosowany wówczas, gdy przedstawiciele jednego obozu pragnęli dojść do porozumienia z drugim, z góry godząc się na przełknięcie jakiejś gorzkiej pigułki, a także ignorując naciski otaczającego ich świata - w myśl parlamentarnej zasady: osiągamy “klubowe porozumienie”, a wyborcy niech się wypchają. Tanzowi chodziło o coś bardzo podobnego, tyle tylko, że członkowie Rady wydawali się jednomyślni. Wszyscy pojmowali, co trzeba zrobić, każdy jednak bał się powiedzieć to pierwszy. Sullamora miał dobrego nosa. Przewędrowali wiele kilometrów między drzewami. Czasem przystawali wciągnąć świeże wonne powietrze lub posłuchać śpiewu ptaszka. Udawali zafascynowanych przyrodą, jednak niewiele z jej uroków dostrzegali. Ostatecznie Kyes “trącił” temat. - Volmer ma rację - powiedział. - Nie widzę innego rozwiązania. Ten człowiek najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością. Członkowie Rady przytaknęli i odetchnęli, że najgorsze już padło. Wszystkim zrobiło się lżej na duszy, prócz Volmera. Władca środków masowego przekazu był wstrząśnięty i ciężko przerażony. Oto jego niewinna uwaga stała się impulsem do zawiązania kółka skrytobójców. Jeśli nawet z jednej strony marzył o przewrocie, to z drugiej strony na pewno nie nadawał się na spiskowca. - O czym wy mówicie? Boże, nie chce. żadnego... Słuchajcie, działamy pod presją, w napięciu... Nie myślimy jasno. Dajmy sobie trochę czasu i potem do tego wrócimy, dobrze? Teraz pora do domu, zająć się interesami... Prawda? Sullamora serdecznie objął Volmera ramieniem. Poklepał go w plecy i niby przypadkiem odprowadził nieco od grupy. - Ależ to nie tak... Kyes mówił tylko metaforycznie... - wyjaśniał tak długo, aż Volmer uwierzył i uspokoił się nieco. Wprowadzając gościa do budynku, Sullamora obejrzał się do tyłu. Towarzysze patrzyli w ich kierunku. Porozumienie zostało osiągnięte, interes ubity. Sullamora skwitował śmiechem jakiś dowcip Volmera, znów uczynił parę przyjaznych gestów i pomyślał, że zanim członkowie Rady przejdą do właściwego dzieła, pierwszy nóż będą musieli wbić właśnie tutaj. Rozdział trzydziesty drugi Ciąg dalszy ucieczki Stena i Alexa wcale nie przypominał historyjki z czytanek dla małych patriotów. Zgodnie z obietnicą, Chetwynd otoczył zbiegów luksusem, na który składało się między innymi łoże gigantycznych rozmiarów. Korzystali z niego klasycznie, znaczy w pojedynkę, i wysypiali się za wszystkie czasy. Po raz pierwszy od wielu lat nie musieli przeganiać szczurów. Mogli kąpać się w czystej wodzie, ile dusza zapragnie. I jeść! Chłonęli kalorie bez ograniczeń. Z początku dawkowali dobra, by im odwykłe od obfitości żołądki nie wysiadły, potem jednak sobie pofolgowali. Ostatecznie doszli do tego cudownego etapu, że potrafili wstać od stołu, zostawiając jeszcze to i owo na talerzach. Podsyłano im chłopców i dziewczęta “do towarzystwa”, jednak nic z tego nie wynikało. Alex wyjaśnił rozczarowanym usługodawcom (w imieniu swoim i przyjaciela), że “doceniają miły gest, ale tej formy jeszcze nie odzyskali”. Chetwynd nie pokazywał się wcale. Dobrze wiedział, ile czasu potrzebuje były więzień, by stać się ponownie wolnym człowiekiem. Ostatecznie wywieziono ich z Heath ukrytych pod ładunkiem półtorej tony złomu. Z miasta wyjechali mocno rozklekotanym ślizgaczem, zapewne należącym do jakiegoś miejscowego spekulanta. Chetwynd oczywiście odmówił jakichkolwiek wyjaśnień. Potem niewielki przemytniczy stateczek zamruczał im napędem systemu Yukawy. Ledwie Sten wraz z Alexem wstąpili na pokład, jednostka wystartowała i czym prędzej przeszła na system AM2. Pojazd szybko zniknął w podprzestrzeni. Gdzieś w kosmosie spotkał się ze statkiem macierzystym. Tam dopiero zbiegów przywitał Jon Wild. Opowiedział, jak to w ostatniej chwili opuścił Romney. Prześladowcy siedzieli mu już na karku, ale ewakuacja się powiodła. Owszem, stracił siedem statków oraz bazę, jednak ocalił wszystkich swoich ludzi, a co najważniejsze, cały towar. - Ale przecież każdy - wyjaśnił Wild, znacząco pocierając kciukiem o palec wskazujący - może załatwić sobie jakąś łajbę i kawałek gruntu na lądowisko. Wydawał się zachwycony, mogąc pomóc obu przyjaciołom. Jak stwierdził, tyle akurat jest Stenowi winien. Kiedyś bowiem zdarzyło się, że mały konwój przemytniczy został przechwycony przez patrol głęboko w strefie wpływów imperium. Naturalną konsekwencją winna być konfiskata mienia oraz regulaminowa kara dla załogi, z Wildem na czele. - Wspominali coś o więziennej planecie - dodał gospodarz. - Nadających się do reedukacji i rehabilitacji chcieli posłać do karnego batalionu. - Postawiony wobec takiej perspektywy Wild zagrał asem, znaczy Stenem. Chłopcy z patrolu, szczerze zdumieni, z początku wyśmiali Jona. - No to wtedy powiedziałem im, by sprawdzili w odpowiedniej sekcji. G, S czy jaką tam literą ją oznaczacie. Sprawdzili i zdziwili się jeszcze bardziej, gdy otrzymali meldunek, że owszem, inkryminowany dżentelmen to swój człowiek. Jestem ci zatem bardzo wdzięczny, młody człowieku, że w swoim czasie wypełniłeś stosowne druczki. - Flota półgębkiem przeprosiła przemytników i pozwoliła im lecieć, gdzie oczy poniosą. Interesy nie ucierpiały, a zaopatrywanie bogatych obywateli imperium w luksusowe tahnijskie towary (i na odwrót) nadal przynosiło duże zyski. - Obliczyłem sobie - ciągnął Wild - że jeśli ta wojna potrwa jeszcze z dziesięć lat, to będę mógł założyć legalną firmę. - Dobra, komandorze, czy kimkolwiek jesteś, na pokładzie mojego statku zostaniesz ugoszczony nie gorzej niż prawy syn imperatora. Reszta podróży upłynęła pod znakiem popuszczania pasa i dalszego odsypiania. Jedyne nerwowe chwile wiązały się z omijaniem patroli obu walczących stron. Któregoś dnia Sten przyuważył, że Alex znika w kabinie w ślad za kształtną panią oficer z załogi, uznał więc, że zaiste z wolna wracają do normalności. W chwili lądowania w imperialnej bazie, gdzie Wild zupełnie przypadkowo “miał kilka interesów do omówienia”, uciekinierzy z obozu jenieckiego prezentowali się wręcz nieprzyzwoicie