Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gruby sikał do studzienki albo pompy ściekowej. Handy rozejrzał się po ubojni - starsza kobieta leżała zwinięta w kłębek. Była ta z ciężkim oddechem i ta ładna. I Melanie, która usiłowała patrzeć na niego hardo, ale miała w oczach strach. Po chwili zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. - Gdzie są małe? - spytał cicho. Jego wzrok spoczął na dwóch parach błyszczących czarnych bucików. - Skurwysyn - rzucił przez zęby Wilcox. Pobiegł korytarzem, gdzie prowadziły ślady małych stóp odciśnięte w kurzu. Melanie otoczyła ramionami dziewczynkę z astmą, kuląc się pod ścianą. Zza rogu wyłonił się Bonner i przystanął. - Co jest? - Mrugał niepewnie, spoglądając w twarz Handy’ego. - Gdzie one są, ścierwo? - Kto? - Małe. Bliźniaczki! - Ja... - Bonner cofnął się. - Pilnowałem ich. Cały czas. Przysięgam. - Cały czas? - Poszedłem się odlać, to wszystko. Słuchaj, Lou, muszą gdzieś tu być. Znajdziemy je. - Gruby niespokojnie przełknął ślinę. Handy patrzył z wściekłością na Bonnera, który ruszył w stronę Melanie, wołając: - Gdzie one są? - Podchodząc do niej, wyciągnął z kieszeni pistolet. - Lou! - krzyknął z sąsiedniego pomieszczenia Wilcox. - Jezu Chryste. - Co? - wrzasnął Handy, obracając się na pięcie. - O co, kurwa, znowu chodzi? - Mamy większy kłopot. Chodź, zobacz. Handy pobiegł do Wilcoxa, który pokazywał na telewizor. - Potter, ty kłamco jebany! Na ekranie widać było doskonałe zbliżenie frontu i bocznej ściany rzeźni. Reporterom udało się prześliznąć przez policyjną blokadę i ustawić kamerę gdzieś blisko, w wysoko umieszczonym punkcie - prawdopodobnie na szczycie tego starego wiatraka położonego na północ od budynku. Obraz lekko drgał, ale nie mieli wątpliwości, że widzą pod oknem gliniarza z brygady antyterrorystycznej - dwadzieścia stóp od miejsca, w którym stali teraz Handy i Wilcox. - Jest więcej - zawołał Wilcox. Wskazał widoczne na ekranie garby w rowie na północ od rzeźni. - Możliwe. Cholera, tak. Musi być kilkunastu. Dziennikarz powiedział: - Wygląda na to, że szturm może nastąpić w każdej chwili... Handy spojrzał na wyjście przeciwpożarowe w północnej ścianie budynku. Zaklinowali drzwi, ale wiedział, że ładunki wybuchowe mogą je rozwalić w parę sekund. Krzyknął do Bonnera: - Łap flintę, będzie gorąco. - Cholera. - Bonner odciągnął zamek mossberga i puścił. - Przez dach? - zapytał Wilcox. Tylko tędy oddział antyterrorystyczny mógł się szybko dostać do środka - bocznym wejściem i przez dach. Przystań znajdowała się za bardzo z tyłu. Jednak patrząc w sufit, Handy zobaczył gęstą sieć kanałów, przewodów wentylacyjnych i przenośników z hakami. Nawet gdyby ładunkiem wybuchowym otworzyli dach, musieliby przeciąć całą tę instalację. Handy spojrzał na pole przed rzeźnią. Poza gliniarzem pod oknem - ukrytym za szkolnym autobusem - nikt więcej z tamtej strony się nie zbliżał. - Wejdą przez tamte drzwi, z boku. Handy ruszył wolno w kierunku okna, pod którym chował się policjant. Dał znak Wilcoxowi, wskazując jego broń. Ten uśmiechnął się, wyciągnął zza pasa pistolet i przeładował. - Podejdź z tyłu - szepnął do niego Handy. - Do tamtego okna. Odwróć jego uwagę. Wilcox skinął głową, padł na brzuch i poczołgał się do bocznego okna. Handy też zaczął się czołgać - do okna, za którym czaił się policjant. Wilcox przyłożył usta do otworu w strzaskanej szybie i wydał ptasi skrzek. Handy nie mógł powstrzymać uśmiechu. Gdy Wilcox zaskrzeczał jeszcze raz, Handy szybko wyjrzał przez okno. W odległości dwu stóp zobaczył, policjanta, który zdezorientowany odwrócił się w stronę, skąd dobiegał dziwny hałas. W tym momencie Handy złapał go za hełm i mocnym szarpnięciem uniósł go z ziemi. Gliniarz wypuścił z rąk karabin maszynowy, który miał zawieszony na ramieniu, i chwycił Handy’ego za przeguby, szamocząc się, bo pasek hełmu zaczął go dusić. Wilcox skoczył na pomoc i wspólnymi siłami wciągnęli policjanta do środka. Handy założył mu podwójnego nelsona, a Wilcox kopnął go w krocze, zrywając mu broń maszynową, wyciągając pistolet i granaty. Gliniarz zgiął się wpół i runął na posadzkę. - Skurwysynu - krzyczał Handy, kopiąc go z wściekłością. - Pokaż no się! - Zdarł mu hełm, kominiarkę i gogle. Policjant opuścił nisko głowę. Handy wyciągnął z kieszeni nóż, otworzył i przyłożył ostrze do policzka młodego człowieka. - Chciałeś mi strzelić w plecy? Taki z ciebie chojrak? Zachodzisz człowieka od tyłu jak jakiś pieprzony czarnuch! Gliniarz znów zaczął się szamotać. Handy ciachnął go w policzek i wzdłuż szczęki popłynęła strużka krwi. Uderzył go pięścią w twarz raz, potem drugi, zaczął bić bez opamiętania. Po chwili odsunął się i odwrócił, kopiąc go w brzuch i krocze. - Hej, Lou, uspokój... - Zajebię go! Chciał mi strzelić w plecy! Chciał mi, kurwa, strzelić w plecy! Taki jesteś? Taki honorowy? - Odpierdol się - wykrztusił policjant, zwijając się bezsilnie na podłodze. Handy odwrócił go na brzuch, uderzył, a potem skuł mu ręce jego własnymi kajdankami. - Gdzie są tamci? - Handy wbił nóż w udo chłopaka. - Gadaj! - Wcisnął głębiej ostrze. Gliniarz krzyknął. Handy zbliżył twarz do jego twarzy. - Pójdziesz stąd prosto do piekła, Handy. Nóż zagłębił się jeszcze bardziej. Z ust policjanta wyrwał się następny krzyk. Handy dotknął wąskiego brzeżku rany. Potem uniósł do ust palec, do którego przylepiła się odrobina krwi. Pchnął mocniej nóż, pogrążając go głębiej w udzie policjanta. Znów krzyk. Zobaczymy, kiedy chłopak pęknie. - Jezu - jęknął gliniarz. Prędzej czy później musi puścić farbę. Wystarczy trochę pociągnąć w górę tym kawałkiem stali, a zacznie śpiewać. Zaczął wolno przesuwać nóż w kierunku krocza, krojąc udo policjanta. - Nie wiem, gdzie są tamci! Jestem tylko zwiadowcą. Nagle Handy’emu znudziła się zabawa z nożem i uderzył chłopaka pięścią, z większą wściekłością niż poprzednio. - Ilu? Którędy chcą wejść? Gliniarz splunął na własną nogę. I nagle Handy’emu stanął przed oczyma obraz sprzed wielu lat: uśmiechnięta szyderczo twarz Rudy’ego - w każdym razie wyglądało to na szyderstwo. Brat odwrócił się. Miał w portfelu dwieście dolarów, należące do Handy’ego - tak w każdym razie sądził Handy. Rudy odchodził, poświęcając bratu tyle uwagi, co zeschłemu gównu. Handy’ego ogarnęła paląca wściekłość, wywołując taki ból, jak gdyby ugodził go nóż ze stali węglowej. - Gadaj! - wrzasnął. Jego pięść znów wymierzyła cios, potem kolejny. Wreszcie Handy wstał. - Chuj z tobą. Chuj z nimi. Pobiegł do ubojni i wywrócił pojemnik z benzyną