Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Dlaczego? Skąd? Nie studiowałem przecież wtedy dzieł dawnych mistrzów, a jednak podróżowałem gdzieś z Oliwnej Góry przez Cedron, a potem stare miasto, aż do dzielnicy portowej, której w Jerozolimie nie ma. Może jest w tym archetyp, o którym mógłby coś powiedzieć doktor Jung? Miasto w górach chciałoby mieć widok na zatokę, a miasto nad zatoką chciałoby mieć – przynajmniej w tle – góry i pustynie? Takie – mniej więcej – było przebudzenie Jana Wybrań-skiego. Stojąc owinięty we frotowy ręcznik obok łóżka, 66 w którym jeszcze spała młoda kobieta, z okna apartamentu ujrzał dobrze mu znany widok portowego kanału, po którym przepływała akurat niewielka motorówka. Jednakże coś było nie w porządku w tym pejzażu: dlaczego po drugiej stronie zielonej wstęgi wody, zamiast znajomych, ceglastoczerwonych, hanzeatyckich w formie spichrzów, wyrastał łańcuch ośnieżonych szczytów? Teraz, jak zwykle, wystąpił element autoirytacji: profesor Jan Wybrański nie mógł odnaleźć swoich okularów, a także – dodajmy to bez najmniejszej przygany – nie potrafił ogarnąć precyzyjnie wydarzeń poprzedzających bezpośrednio swoje zaśnięcie. Oczywiście że pił alkohol i uprawiał z dziewczyną seks – po to przecież miał w tym przybytku własny, oddzielny, z osobnym wejściem apartament, ale dawno już nie zdarzyła mu się tak groźna luka w pamięci. Jak ma na imię prostytutka? Hora? Sophia? Czy zabrał ją z Sali Leonarda, gdzie na kurulnym krześle milczący na ogół i wyniosły Uryniewicz kieruje dyskretnie ruchem gości? Czy też – jak lubił to najbardziej – włączył laptop do lokalnej sieci i wybrał sobie towarzyszkę z multimedialnej prezentacji? Wszystko to było niczym wobec nagłego przypomnienia sobie, że wbrew zasadom, jakim starał się być wierny, przyjął dawkę koki. Od kogo? Wolno powracająca pamięć jak z obłoku wyłoniła zarys twarzy nadkomisarza Zawiślnego: więc jednak musiał być na dole w Sali Leonarda i tam, przy barze – zapewne rozmawiając o wynikach rugby, upadku obyczajów, wyborach uzupełniających lub czymś podobnym – przyjąć ów sproszkowany poczęstunek. Był to zły omen. I otrzeźwiający. Nadkomisarz, sam uzależniony, musiał to zrobić jednak w jakimś celu i chociaż zwykła, natychmiastowa prowokacja nie wchodziła oczywiście w grę w zakładzie Ury-niewicza – hak został wbity już na zawsze. 67 Profesor Jan Wybrański odnalazł swoje okulary na dywanie, tuż przy łóżku. Tajemnica gór wyrosłych po drugiej stronie kanału portowego okazała się banalna: na trzech odnawianych właśnie spichrzach zwisał ogromny plakat z widokiem ośnieżonych Alp oraz napisem NIEMOŻLIWE CZYNIMY OSIĄGALNYM. Niżej, w prawym rogu, tam gdzie na alpejskiej hali pasło się bydło, widniało eleganckie, nieco staroświeckie w liternictwie logo firmy: F&F. „Partacze - pomyślał profesor Jan Wybrański - litery z daleka wyglądają tak, jakby je wysrywały krowy!”. Ale nie to przykuło teraz jego uwagę. Z dwóch przeciwnych kierunków kanału nadpływały wioślarskie osady. Dwie piątki ze sternikami. Kiedy ich dzioby zrównały się ze sobą, a po następnej sekundzie jedna łódź zasłoniła drugą, by zaraz, niemal natychmiast znów popłynąć każda w swoją stronę, profesor doznał dziwnego uczucia déj? vu. Ileż to lat temu stał nad Renem, patrząc z bulwaru na sunące w górę i dół rzeki obładowane towarami barki? „Concordia” z holenderską flagą mijała jednostkę o nazwie „Suzanne Maria”, na której powiewał trikolor francuski. Ostatnie słowa odczytu, jakie wygłosił w tutejszej akademii - „Absolutna - szanowni państwo - dziwacz-ność patrzenia na świat, jaką dyktuje nam liczba, wynika z tego, że z jej punktu widzenia wszystkie rzeczy są takie same, ale nie są przecież tym samym” - nagrodzone hucznymi oklaskami audytorium, jeszcze towarzyszyły mu na tym spacerze, gdy zatrzymując się na bulwarze lub idąc wolno dalej, patrzył na kolejne rzeczne statki sunące w dół i w górę Renu jak po autostradzie. Wówczas - po raz pierwszy w życiu - doznał uczucia zupełnej przypadkowości miejsca i czasu, w jakim się znajdował. Usiadł 68 w najbliższej kafejce, zamówił kieliszek czerwonego wina i spoglądając na szeroko rozciągnięte błonia po drugiej stronie rzeki, pomyślał o alternatywnym wcieleniu swojego życia: czy gdyby się tu urodził, wychował, wykształcił i pracował, byłby kimś zupełnie innym? Wiedział, że to bzdura, lecz nie mógł odmówić sobie przyjemności wyobrażenia rodzinnego mieszkania w którejś z zamożnych, trzypiętrowych, düsseldorfskich kamienic, których okna i wykusze wychodziły właśnie na Ren. Ojciec? Był pierwszym skrzypkiem w filharmonii i w każdy wieczór, a raczej popołudnie przed wyjściem na koncert, wypełniał salon ostatnimi ćwiczeniami. Pasaże Brahmsa, Beethovena, Wieniawskiego należały do tego dzieciństwa tak samo jak zapach świątecznego drzewka, niedzielnego ciasta czy rosołu