Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pięć morawców również czym prędzej wstało. – Ile mam czasu na decyzję? Bo jeśli mi powiecie, że start jest za godzinę, to nigdzie nie lecę. Chcę to przemyśleć. – Statek będzie gotowy za czterdzieści osiem godzin – odparł Asteague/Che. – Zostanie pan tutaj? Przygotowaliśmy panu stosowną kwaterę w spokojniejszym sektorze... – Wrócę do Ilionu. Tam mi się będzie lepiej myślało. – Natychmiast przygotujemy pańskiego szerszenia. Ale sądząc z informacji, jakie otrzymuję od naszych obserwatorów, jest tam dziś dosyć gorąco. – To się nazywa pech. Nie ma mnie przez parę godzin i omija mnie wszystko, co najlepsze. – Wydarzenia w Ilionie i na Olimpie mogą tak pana wciągnąć, że nie zechce pan z nami lecieć, doktorze Hockenberry – przyznał Sinopessen Wsteczny. – Chęć pozostania w centrum wydarzeń jest u badacza Iliady naturalna i zrozumiała. Hockenberry westchnął i pokręcił obolałą głową. – Cokolwiek dzieje się w Ilionie i na Olimpie, nie ma już nic wspólnego z Iliadą. Zwykle czuję się tam tak samo zagubiony, jak biedna Kasandra. Szerszeń przebił zakrzywioną ścianę bańki, zawisł w powietrzu i bezszelestnie wylądował. Rozwinął się trap. Mahnmut stanął w drzwiach. Hockenberry ukłonił się morawieckiej delegacji. – Odezwę się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin – powiedział i wszedł na trap. – Doktorze Hockenberry? – usłyszał za plecami głos Jamesa Masona. Odwrócił się. – Chcemy też zabrać ze sobą jednego Greka lub Trojanina. Pańska rekomendacja byłaby mile widziana. – Po co? Po co wam człowiek z epoki brązu, który żył i umarł sześć tysięcy lat przed epoką, w której istnieje Ziemia, na którą lecicie? – Mamy swoje powody. Kogo by pan wybrał? Tak na szybko. Helenę Trojańską, pomyślał Hockenberry. Dajcie nam na statku apartament dla nowożeńców, a ekspedycja wypadnie po prostu fantastycznie. Usiłował sobie wyobrazić seks z Heleną w stanie nieważkości, ale ból głowy skutecznie mu to utrudniał. – Chcecie mieć wojownika? Bohatera? – Niekoniecznie – odparł Beh bin Adee. – Zabieramy setkę własnych wojowników. Po prostu chcemy mieć ze sobą człowieka z czasów wojny trojańskiej. Helena Trojańska. Ma kapitalne... Hockenberry pokręcił głową. – Aż się prosi, żeby zabrać Achillesa. Jest niezwyciężony. – Wiemy o tym – przyznała półgłosem Cho Li. – Dyskretnie go przebadaliśmy i wiemy, dlaczego jest, jak pan to ujął, niezwyciężony. – Dlatego, że jego matka, bogini Tetyda, zanurzyła go w... – Tak naprawdę chodzi o to, że ktoś... – przerwał Hockenberry’emu Sinopessen Wsteczny. – Albo coś... Coś w niewyobrażalnie wielkim stopniu zmodyfikowało otaczającą Achillesa kwantową macierz prawdopodobieństwa. – No dobrze – zgodził się Hockenberry. Nie zrozumiał ani słowa. – Chcecie Achillesa czy nie? – Chyba nie zgodziłby się z nami polecieć, doktorze Hockenberry – zauważył Asteague/Che. – No... chyba nie. A nie moglibyście go zmusić? – To propozycja bardziej niebezpieczna od wszystkich potencjalnych zagrożeń związanych z wizytą na trzeciej planecie włącznie – mruknął generał Beh bin Adee. Czyżby skałowce miały poczucie humoru? – zdziwił się Hockenberry. – Jeśli nie Achilles, to kto? – Myśleliśmy, że kogoś nam pan poleci. Kogoś odważnego, ale inteligentnego. Z duszą odkrywcy, ale rozsądnego. Kogoś, z kim będzie się można porozumieć. Człowieka o... powiedzmy... elastycznej osobowości. – Odyseusz – stwierdził bez namysłu Hockenberry. – Potrzebujecie Odyseusza. – Myśli pan, że się zgodzi? – spytał Sinopessen. Hockenberry odetchnął głęboko. – Jeśli powiecie mu, że na drugim końcu czeka na niego Penelopa, pójdzie za wami do piekła i z powrotem. – Nie możemy go okłamać – zastrzegł się Asteague/Che. – A ja tak. I z przyjemnością to zrobię. Nie wiem jeszcze, czy sam z wami polecę, ale chętnie wrobię w to Odyseusza. – Bylibyśmy panu bardzo zobowiązani. No i czekamy na pańską decyzję. Proszę pamiętać, ma pan czterdzieści osiem godzin. Europański morawiec wyciągnął przed siebie ramię zakończone – jak ze zdumieniem stwierdził Hockenberry – całkiem ludzką dłonią. Uścisnął ją i wsiadł do szerszenia. Trap został wciągnięty. Niewidzialny fotel zamknął Hockenberry’ego w swoich objęciach. Wylecieli na zewnątrz bańki. 14 Na plaży u stóp Olimpu zniecierpliwiony i wściekły Achilles przechadza się przed tysiącem najlepszych Myrmidonów. Czekając, aż bogowie przyślą mu następnego jednodniowego bohatera, żeby mógł go zabić, wspomina pierwszy miesiąc wojny, okres, który Trojanie i Argiwowie wciąż nazywają „gniewem Achillesa”. Wtedy bogowie tekowali się z wierzchołka Olimpu całymi tabunami, ufni w swoje pola siłowe i mordercze machiny, gotowi w każdej chwili uciec w wolnoczas przed gniewem śmiertelników. Nie mieli pojęcia, że mechaniczne ludziki, morawce, nowi sojusznicy Achillesa, mają własne zaklęcia i uroki, które zniwelują efekt boskich sztuczek. Ares, Hades i Hermes teleportowali się pierwsi. Niebo eksplodowało, gdy wryli się w achajsko-trojańskie szeregi. Linie sił pól energetycznych rozbłysły i po chwili zarówno przybysze z Olimpu, jak i śmiertelnicy zostali przesłonięci kopułami, wieżami i migotliwymi ścianami płomieni. Morze się zagotowało. Małe zielone ludziki uciekły do feluk. Egida Zeusa zafalowała i rozbłysła, wchłaniając liczoną w megafonach energię morawieckiego ataku. Achilles nie spuszczał z oka Aresa i jego przybocznych: Hadesa z czerwonymi ślepiami, w czarno oksydowanych brązach, i czarnookiego Hermesa w kolczastej, czerwonej zbroi