Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Poważnie - ciągnie Clara. - Na razie dowiedziałam się, kim jesteś. W twojej kancela- rii opowiedzieli mi, że niewiele brakowało, a byłbyś jednym z najważniejszych w Europie ekspertów od prawa międzynarodowego. I że wspólnie z kolegami z Francji i Polski byłeś prawdziwym motorem procesu integracji ze Wschodem. - Ojej - mówię zawstydzony i uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy. - A więc Ma- ria ciągle jeszcze mnie kocha. - Ktoś taki jak ty - mówi Clara - może poddać się co najwyżej na jakiś czas. - Dziecinko, to wszystko już minęło. Jedyne, co jeszcze może się zdarzyć, to że ci w tak zwanym międzyczasie wykituję. - To nie byłoby takie najgorsze - rozważa Clara - mogłabym o tym napisać. Ale wierz mi, tak się nie stanie. Znam się na tym, materiał z pierwszego semestru. Dzięki swoim opo- wieściom pozbędziesz się raczej kompleksu winy wobec twojej zmarłej dzidzi i pewnego pięknego dnia znowu poczujesz, że jesteś wolny. Swędzą mnie ręce i nogi, jakby cała armia mrówek przemierzała korytarze mojego ciała. Przydałoby się czymś zająć. Na horyzoncie widać jasne pasmo, noc powoli podnosi znad muszli klozetowej swoją tłustą czarną dupę, którą siedzi na okolicy. Odczekuję jeszcze chwilę, rozważając, czy coś powiedzieć, ale moje wargi są odrętwiałe, leniwe i nie chcą się porządnie formować wokół słów. Łapię więc za kierownicę i skręcam ją gwałtownie w swoją stronę. Zarzuca tyłem samochodu, który sunie teraz bokiem w poprzek wszystkich trzech pa- sów ruchu. Przerażona twarz Clary wygląda jak rozdarta, jedno oko zdaje się wyżej niż drugie. Clara kręci kierownicą do siebie, słychać głuchy łomot, gdy Jacques’em Chi- rakiem uderza o bok auta. Chwilę później Clara krzyczy, pisk opon i jej głos nakładają się na siebie, tworząc dysonans. Patrzę przez okno. Las, wzgórza, barierka ochronna po lewej stro- nie drogi, szosa, wszystko obraca się wokół nas jak w zwolnionym tempie, aż wreszcie auto zatrzymuje się na bocznym pasie. Oczywiście nadal przodem w kierunku jazdy, w dodatku nic a nic się nam nie stało. Clara leży na kierownicy, jej twarz rytmicznie uruchamia klakson w takt drgania ra- mion. Ten odgłos działa mi na nerwy. Chwytam ją za kark i odchylam do pozycji siedzącej. - Moja droga - mówię - to, co sprawia, że jestem dla ciebie taki niebezpieczny, to fakt, że ja sram na swoje życie, a ty na swoje nie. A więc uważaj do cholery, co mówisz. Clara przestaje płakać dopiero za Pasawą. Jeszcze są tu budynki straży granicznej, znaki informacyjne dzielą drogę na pasy ru- chu dla ciężarówek, autobusów i samochodów osobowych, las dookoła jest wyrąbany. Ale za ogromnymi szybami nie pali się światło, szlabany sterczą nieruchomo w ciemnościach. Mimo to Clara grzecznie trzyma się pasa dla samochodów osobowych. Parkingi są puste. Mijamy je, nie spotykając żywej duszy. Jesteśmy w Schengen i to mi się podoba. Na stacji benzynowej Clara podaje mi portmonetkę. Znajduję gruby plik banknotów stuszylingowych, zupełnie wyparłem pieniądze ze świadomości. Wysupłuję siedem papier- ków, by zapłacić za benzynę i papierosy. Podczas gdy bak się napełnia, podchodzę do bagaż- nika i zaglądam do środka. Pudło z wysyłkowej księgarni muzycznej, w którym musiało być przynajmniej z pięćdziesiąt CD, jest teraz po brzegi wypchane banknota- mi. Zadaję sobie pytanie, kiedy i jak Clara przeniosła to pudło do samochodu Toma. Bo na pewno nie w chwili, gdy uprowadzała mnie i auto. Chociaż pracownik stacji benzynowej jeszcze mówi dialektem podobnym do bawar- skiego, kwasy żołądkowe podchodzą mi już do gardła. Kocham dialekt wiedeński, więc wszystko, co mi go przypomina, bardzo mnie podnieca. W przydrożnym zajeździe cuchnie tłuszczem do smażenia frytek, jest szósta rano, na grillu leżą kiełbaski. Ustawiam się w kolejce za tirowcami w podkoszulkach, których materia układa się faliście na zwałach sło- niny na plecach. Stoję zbyt blisko i kiedy facet przede mną odwraca się, w jego groźnym spojrzeniu, którym usiłuje mnie zmierzyć, w nieogolonych, obwisłych policzkach i delikatnej siatce popękanych żyłek pod oczami widzę siebie i własną bezbronność. Gruba kelnerka w pożółkłym fartuchu podpływa do kontaktu, neonówka gaśnie, mrugając. Kupuję na śniada- nie kawę i dwie bułki. Na dworze dosięgają mnie płaskie promienie słońca, więc wszystkie odsłonięte miej- sca mojego ciała natychmiast się nagrzewają. Tirowcy rozcierają gołe ramiona dłońmi, w których tkwią zapalone papierosy. Po przebytej nocy wszyscy jesteśmy otępiali, obolali i zmarnowani. Clara prowadza psa tam i z powrotem po trawniku za zajazdem, włożyła ręce do kie- szeni spodni i wciągnęła głowę w ramiona. Jej podkoszulek wygląda niechlujnie, dziewczyna drapie się od czasu do czasu po rękach lub twarzy. Na widok plastikowych kubków i papierowej torebki uśmiecha się słabo. Siadamy obok siebie przy jednym z drewnianych stołów i kładziemy nogi na ławce. - Nowa łódź marki Jet robi pięćdziesiąt węzłów - mówi Clara - wiesz, ile to jest? - Nie - odpowiadam. - To dziewięćdziesiąt dwa kilometry na godzinę. A i tak ciągle jeszcze nie ma szans w porównaniu z wyścigowymi łodziami przemytników. Oni poruszają się pontonami lub lek- kimi plastikowymi łupinami, wyposażonymi w silniki samochodów wyścigowych. - No no - mówię. Clara dmucha na kawę, która zresztą dawno już nie jest gorąca. - Szlaki prowadzą przez Albanię lub Czarnogórę - ciągnie - a przerzuca się tamtędy przede wszystkim narkotyki i broń. Niekiedy trafia się jakiś uchodźca