Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Chce uciec i nie chce uciec. Oto i wszystko. Ale akcja jest bez znaczenia. Dygat we wstępie do drugiego wydania dowodził, że powieść jest właściwie przedwojenna, że chodziło o miejsce odosobnione, gdzie „w tym miejscu ograniczenia zdarzeń, w tym szkolnym gmachu zamienionym na miejsce uwięzienia, gdzie płynący potok własnych dziejów został zatrzymany, nie czuje się człowiek czymkolwiek zobowiązany wobec rzeczywistości” i może się oddać nie kończącym się subtelizacjom życia wewnętrznego. Oczywiście, znamy to miejsce, to przecież Davos Tomasza Manna. Ale cała reszta nic już wspólnego z Mannem nie ma – jest za to pokrewna Brezie, Adolfowi Rudnickiemu, słowem formacji literackiej z lat trzydziestych. Ale nade wszystko inne przyświecała książce wręcz płomieniście gwiazda Gombrowicza. Ta sama niemożność, ucieczki, formowanie „kupy”, kreowanie oswobodzicielskiego skandalu i taka sama pozorność ucieczki: Człowiek dąży do wolności, ale niech tylko trochę jej zazna, już oto naturalną skłonnością szuka sobie nowej niewoli. Nie ma wolności dla tej duszy ubranej w przyciasny strój ciała, której zmysły opowiadają o świecie już to czarowne bajki, już to niosą panikarskie i dywersyjne plotki. Są tylko krótkie chwile wytchnienia, przewóz z jednego więzienia do drugiego, w czasie którego można obejrzeć miasto, osłonięte zazwyczaj więziennymi murami. Zabawne. W tym samym czasie Gombrowicz był bądź to lżony, bądź zapomniany, a jego niemal bliźniak literacki wynoszony pod niebiosa... Wybaczono Dygatowi i to nawet, że jego relacja wojenna nie składała się z okropności, choć ktoś tam o „filoniemieckości” napomknął. W każdym razie Dygat jest koronnym dowodem, że, literacko rzecz biorąc, okupacja nie stanowiła przerwy ani cezury. Może i dlatego na tle dość monotonnie powracających motywów wojennych twórczość Dygata cieszyła się tak wielkim powodzeniem wśród czytelników? Choć z punktu widzenia fabularnego jest dość uboga. Następna powieść, Pożegnania, (zekranizowana przez Wojciecha Hasa w 1958 r.), nie prezentuje się pod tym względem wiele lepiej. Młody człowiek robi mały skandal towarzyski, po czym z napotkaną w knajpie fordanserką wyjeżdża dość niewinnie na dzień pod Warszawę. Część ostatnia, bardzo już kpiarska, opowiada o degrengoladzie towarzyskiej niegdysiejszej dobrej socjety w ostatnich dniach wojny. I tu też odrzuca się dostępną i wzajemną dziewczynę, jedzie się pociągiem, kpi z własnej rodziny etc. Na upartego można w tym było widzieć satyrę klasową, Dygat zaś został 241 uznany za humorystę. Ale humorystą właściwie nigdy nie był. Jego humor był za cichy, za ironiczny, zanadto powikłany – i chyba za smutny. A szyderstwo nie ograniczało się do jednej tylko warstwy społecznej, obejmowało właściwie wszystkich, którymi warto się zajmować. Poza nimi były w tle same drewniane manekiny. Groteska porażała wszystko. Podróż ma trochę odmienny schemat, ale przenosi nas w świat pojęć i bohaterów dobrze już znanych. Narrator spotyka w pociągu nieudacznika Henryka Szalaja, który opowiada mu dzieje swoich zahamowań, z których zresztą jest bardzo dumny. Znowu koszmary i przeżycia dzieciństwa, podróż, kobiety, które się w imię nie wiadomo czego odrzuca, paradoksalność losu, zbiegi okoliczności, których Dygat jest zdecydowanym rzecznikiem. Kpimy z losu, a on wzajemnie kpi z nas. I na dobrą sprawę to, co się dzieje, jest najzupełniej nieważne, liczy się tylko to, co się już wydarzyło, do czego można myślą wracać, wobec czego można się określić. Dygat potrzebował nie tylko Gombrowicza, ale i Prousta. Co daje następujące krzyżówki: Raz w ministerstwie rozmawialiśmy z kolegami na temat: co byś zrobił, gdyby stanęła przed tobą wróżka i zobowiązała się spełnić jedno twoje życzenie. Oprócz referenta Kaźmirka, który powiedział, iż zażądałby, ażeby naczelnik wydziału Mrożonka w czasie wygłaszania uroczystego referatu, w obecności przedstawicieli władz, głośno popuścił w spodnie, oprócz tego jednego wszyscy zdecydowani byli bez wahania wyrazić życzenie, by czas się cofnął i by się znaleźć znowu pośród okoliczności, których nie umiało się wtedy należycie wykorzystać. Na dwa różne, choć bliźniaczo podobne sposoby wracają do sytuacji wyjściowej Jeziora Bodeńskiego dwie następne książki Dygata, Karnawał i Dworzec w Monachium. Obie w podróży, obie w Niemczech, gdzie narrator przejazdem, w obu szukanie kobiety, z dawnych lat, w obu obok niej pojawia się młoda dziewczyna, od której się ucieka, gdzie pieprz rośnie, bo się ją kocha. Szczegóły naturalnie różnią się od siebie, ale tak czy inaczej bohater chce powtórzyć sytuację minioną w nowym czasie i wydaniu. I w obu przypadkach tym samym wabikiem i przekleństwem zarazem jest polskość. I już wiedziałem, że zrobię coś bardzo złego, głupiego i nikczemnego. Nie wiedziałem jeszcze co, ale wiedziałem, że zrobię. I to nie dlatego, że byłem nikczemny, ale dlatego, że byłem Polakiem. A jako Polak nie mogłem załatwiać swoich najprostszych nawet spraw i najogólniej wszystkim znanych tak, jak by załatwiał je Francuz, Anglik czy choćby Czech. Musiałem załatwiać tak, aby nikt mnie nie rozumiał, może nawet Polacy też nie, tytko żebym ja sam siebie rozumiał. Po polsku, obciążony szarżami huzarów, szlacheckimi zwadami, liberum veto, Rejtanem, rozbiorami, powstaniami zmartwychwstaniami, partyzantką, trzema wieszczami, czterema pancernymi i psem, faktem, że do dziś dnia nie wolno mi usiąść w warszawskiej restauracji przy stoliku zarezerwowanym dla Amerykanów, Francuzów albo Anglików, nawet gdy są puste, a wszystkie inne zajęte, filmami Wajdy, powieściami Żeromskiego, Ignacym Paderewskim i Okopami Świętej Trójcy