Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Statek, którym pożegluję do domu, do Iskael. - Więc jesteś... jesteś kapitanem czy kimś takim? - Kapitanem. - Uśmiechnął się. - Nie, jestem nawigatorem. - Odwrócił się, a jego myśli wybiegły daleko naprzód, nad wzburzoną toń otwartego morza. Aufeya przez jakiś czas przyglądała się nawigatorowi oczami czarnymi jak węgielki. Moichi nie zauważył, że trzęsła się nieco i zacisnęła ramiona wokół tułowia, jakby chcąc się opanować. Groza dosięgnęła jej ponownie tuż po tym, jak sztorm zepchnął jej niewielką lorchę z kursu, prosto do portu. Miała wytrzymały statek, ale skonstruowany z myślą o żeglowaniu wzdłuż brzegu; nie był przystosowany do pełnomorskich wypraw, więc nawałnicę mógł przetrwać jedynie w porcie, a nie na pełnym morzu. Ze strachem odkryła, że znaleźli się w Sha'angh'sei. Była to okropna pomyłka, w tym momencie już jednak nie do naprawienia. Poza falochronem portu nadal szalała burza, nie mieli więc wyboru - mogli tylko zaczekać, aż sztorm przesunie się lub ucichnie. Podczas burzy stracili część towarów, których rozpaczliwie potrzebowali, więc wyszła na brzeg, by uzupełnić zapasy. Wtedy odnalazł ją mężczyzna w czarnym płaszczu. Przestraszona uciekła mu - prosto w objęcia Mao-Mao-shana. W ten sposób znalazła się oo na Sha-rida. Wiedziała, że był to rozsądny manewr. W Sha'angh'sei, miejscu, gdzie niczego nie da się ukryć, mężczyzna w czarnym płaszczu nie mógł jej po prostu zabrać, nie narażając się na konsekwencje. Zawarł jednak umowę z Mao-Mao-shanem. Widzia- ła, jak rozmawiali, i zrozumiała, że wysoki mężczyzna zapłacił za nią z góry. Licytacja na Sha-rida tej nocy była mistyfikacją, gdyż Aufeya została już wcześniej sprzedana. Ale wtedy interweniował ten mężczyzna i jego przyjaciel. Delikatnie mówiąc, miała dużo szczęścia. Czy aby na pewno? Znała zbyt dobrze przebiegłość mężczyzny w czarnym płaszczu. Czy to nie kolejna z jego pułapek? Oczywiście wolałaby rozmawiać z przyjazną osobą. Jak jednak mogła być czegokolwiek pewna? Na myśl o mężczyźnie w czarnym płaszczu i jego zemście ponownie przeszły ją ciarki. Dihos, jaką była idiotką! Teraz wreszcie nadszedł koniec. Nie, surowo się skarciła, nie był to koniec. Najwyżej jeden z końców. To, co miało nadejść, było nadal niepewne. Zamierzała zrobić wszystko co w jej mocy, by mieć choć minimalny wpływ na wydarzenia. - Powiedziałeś, że pochodzisz z Iskael - odezwała się tak nagle, że obrócił się w jej stronę. - Opowiedz mi coś o swojej krainie. Na przykład gdzie się znajduje. - Daleko na południe stąd - odparł Moichi. - Dalej nawet niż Ama-no-mori. - Ama-no-mori to tylko legenda - parsknęła rozdrażniona. - Nigdy nie słyszałaś o Dai-Sanie? - zdziwił się nawigator. - Pewnie, każdy o nim słyszał. - Jest moim przyjacielem i obecnie tam mieszka. - Uniósł rękę, jakby chciał odgonić latającego w pobliżu owada. - Ale mniejsza o to. Iskael to kraj ognistego słońca, ciągnących się aż po horyzont pustyni, bogatych w owoce sadów i najwyższych na świecie gór. Nad wszystkim panuje jeden szczyt, najwyższy. W świętych tablicach mego ludu jest zapisane, że tę górę stworzyła ręka boża. - Twój naród wierzy w Boga? - Tak, ąuerhida. Aufeya cofnęła się. - Znów to powiedziałeś. - Choć szeptała, jej głos był pełen energii- - Igrasz ze mną. Wiedziałeś od początku. - Plecami dotykała balustrady, którą schwyciła tak mocno, że zbielały jej dłonie. - Pracujesz dla niego. Słyszał, jak w jej głosie wzbiera histeria, i zdawał sobie sprawę, że dziewczyna w każdej chwili może stracić panowanie nad sobą. Mimo to, jak głupi, zrobił krok w jej stronę. - Nie, mogę ci obiecać, że... - Prędzej zginę! - krzyknęła i odwróciwszy się, przeskoczyła przez balustradę. Moichi w ostatniej chwili schwycił nogi lecącej w dół Aufei. Siła bezwładności pociągnęła go w stronę poręczy, której górna część wbiła mu się w brzuch. Zgiął się wpół, tracąc oddech w piersiach. O mało jej wtedy nie puścił, ale szybko zebrał siły i wyciągnął ją z powrotem na taras. Stracił jednak równowagę i nadal był nieco oszołomiony, zupełnie nie przygotowany na atak. Znienacka podcięty, upadł na plecy. Dziewczyna była tuż nad nim; poczuł, jak szczupły łokieć z całą siłą wbija się w jego bok. Upadła na niego i wiła się, próbując założyć dźwignię. Wiedział, że słowa są już bezużyteczne. Otwartą dłonią uderzyła go w ramię, przez co odsłoniła się na atak. Prawa dłoń Moichiego wystrzeliła w górę, prosta niczym lanca