Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Pewnie Amerykanie wzięli go do niewoli - powiedział Ko. Zastukał karabin maszynowy, bełtając piach po ich prawej. Wskoczyli do rowu po lewej. Ko nie mógł opanować ciekawości i wyjrzał. - Znowu idą! - powiedział, gotów cisnąć granatem. - Za daleko! - zauważył Kamiko, powstrzymując go. Sam ruszył naprzód z dwoma granatami w dłoniach. Ko nie mógł się poruszyć. Przywarł do ziemi. Wtedy usłyszał dobiegający z tyłu głos dowódcy kompanii, porucznika Yahiry. Nadeszły wreszcie siły główne! Ko pobiegł za Kamiko, który wrzeszczał triumfalnie, płacząc łzami radości. Walnął granatem o hełm, odliczył raz-dwa i miotnął odbezpieczony na wzgórze. Ko i reszta zrobili to samo. Nastąpiło pięć szybkich wybuchów. - Totsugeki! - krzyczał Kamiko, leząc niezdarnie ku stanowisku cekaemu. Ko poczuł dziwny przypływ mocy i usłyszał, biegnąc przed siebie, że sam też wrzeszczy. Obok galopował Maeda. Oczy miał dzikie z podniecenia. Ko widział z obu stron ciała martwych Amerykanów w groteskowych pozach. Niewielka drużyna wskoczyła do gniazda karabinu maszynowego. Ko zagapił się na opuchłe ciała strzelców. Pas z amunicją jednego z żołnierzy trzaskał, niczym seria petard. Jeden z wybuchających nabojów odbezpieczył granat, Ko i Maeda dali nogę w porę. Żaden nie oberwał, ale Ko nie mógł się przez chwilę ruszyć. Dlaczego ocalał? To musiał być senny koszmar. Kamiko także sterczał jak ogłuszony, potem skulił się i odzyskał przytomność. Kamiko, ubezpieczany przez Ko i Maedę, pobiegł ku szczytowi wzgórza przezwanego przez amerykańskich szeregowców Łamaczem Karków. Ko wdarłszy się na szczyt, ujrzał czmychających ze zbocza co sił w nogach nieprzyjaciół. Wyglądało to nader komicznie, do chwili, kiedy z tuzin chłopaków nakrył się nogami w wyniku kanonady z luf całej drużyny, która się wdarła na szczyt. Ko nie umiał się pozbierać, żeby pociągnąć za spust. Wydawało mu się to nieludzkie. Stojący obok Maeda palił natomiast bez przerwy, a w jego oczach płonęło, towarzyszące zabijaniu, podniecenie. Mimo iż w nim samym żądza krwi ostygła, Ko poczuł się dumny. Jego malutki pluton, wsparty jedynie pociskami artylerii, odparł atak dzielnego przeciwnika, co pozwoli nadejść całemu 57 pułkowi, zająć pozycje i zamienić pasmo w fortecę. Maeda, zbyt podniecony, by mówić, uśmiechał się jak kot. Podniósł triumfalnie hełm amerykańskiego oficera i wreszcie odnalazł język w gębie. - Samuraje zwykli zabierać głowę wroga - powiedział. - Czy to słuszne, żeby człowiek nowoczesny, liberalny, zbierał łupy? Porucznik Yahiro, z jednym ramieniem na temblaku, złożył Kamiko gratulacje. - Dziękuję, żeście wytrzymali taki napór - powiedział. Kapitan Sato, dowódca batalionu, pojawił się niespodziewanie i wpisał ich nazwiska na listę zasłużonych, co dla piechurów stanowiło niebywały zaszczyt. Sato wziął od Maedy amerykański hełm i klepnął. Pochwalił jego lekkość. - Nie macie jakiego bez przestrzeliny? - Kamiko obiecał taki hełm znaleźć. Tego wieczoru Sato oznajmił, że zaginionego Hakodę zastąpi na stanowisku dowódcy plutonu Kamiko. - Nie mogę spać - wyznał Maedzie i Ko. Milczał kilka minut, po czym rzekł z poczuciem winy: - Nie dają mi spokoju ciała naszych kolegów, nie pogrzebane, nie poskładane... - Dzisiaj się nie bałem - powiedział Maeda. - Wczoraj chciałem wiać po pierwszym strzale. Dziś byłem cały nabuzowany, gdybym miał paść, tobym się spotkał z moim starszym bratem, Tatsu. Co może być lepszego, niż takie spotkanie w niebie? - Ko z trudem powstrzymywał uśmiech, mrugnął do Kamiko, który zrozumiał. - Teraz nie boję się śmierci nic a nic - ciągnął Maeda - bo uważam ją za zdarzenie, które zaprowadzi mnie do nieba. Bo, widzicie, nawet intelektualista, jeśli wierzy, może uznać śmierć za zjawisko znaczące i docenić jej wartość. Boją się śmierci tylko ci, którzy mają o jej znaczeniu pojęcie zaledwie mętne. Amerykanie ponowili o świcie atak na strategiczne pasmo Łamacza Karków, tym razem uderzając szerszym frontem siłami Pierwszej Dywizji Kawalerii. Cel główny stanowiło wzgórze, obsadzone przez osiemdziesięciu ludzi z kompanii Ko, czekających na rozkaz otwarcia ognia. Dopiero gdy Amerykanie podeszli na siedemdziesiąt pięć jardów, porucznik Yahiro krzyknął: - Ognia! Na widok długiego szeregu wspinających się Amerykanów, Ko rozdziawił usta. Inni natomiast zaczęli przeskakiwać nieruchome ciała i ciskać granaty na dużą odległość, jakby to były piłki baseballowe. Straty rosły przerażająco, Ko nie widział szans na dłuższą obronę. Nikt jednak nie uległ panice, strzelali spokojnie do chwili, gdy dwaj Amerykanie podali tyły. To odwróciło sytuację. Po nich załamali się inni i zaczęli turlać się w dół, po długim zboczu wzgórza. Wytrwali, ale z całej kompanii pozostało ich przy życiu tylko dwudziestu pięciu