Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Był to jeden z jej domowych obowiązków i wykonywała go bez zarzutu. Powiedziała mi, że mam mnóstwo czasu na próby i że mało nie pęknie, taka jest ze mnie dumna. Zadzwoniła do taty do mleczarni, a on obiecał, że przywiezie do domu dwie butelki zimnej czekolady. Kiedy ja z kolei zadzwoniłem do Johnny'ego, Davy'ego Raya i Bena, żeby podzielić się z nimi wielką nowiną, wszyscy byli zachwyceni, złożyli mi gratulacje i natychmiast zaczęli podsycać rodzący się we mnie strach, z ubolewaniem komentując fakt, iż mam odczytać swoje dzieło na głos. „A co będzie, jeśli zepsuje ci się zamek w spodniach i sam się rozepnie?" — spytał Davy Ray. „A co będzie, jeśli zaczniesz się trząść, i to tak bardzo, że nie będziesz mógł utrzymać kartek?" — spytał Ben. „A co będzie, jeśli otworzysz usta i nie będziesz w stanie wydobyć z nich głosu?" — spytał Johnny. Przyjaciele! Ci to wiedzą, jak strącić człowieka z piedestału, prawda? Pewnego jasnego popołudnia na trzy dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, kiedy chłodny wiatr przeganiał po niebie pierzaste chmury, pojechaliśmy na rowerach na boisko, zabierając ze sobą przywiązane do kierownicy rękawice do baseballu. Zajęliśmy pozycje wokół wyznaczonego rombu, który już zaczynał zarastać. Na tablicy wyników widniał dowód, że drużyna młodzików nie była samotna w swych cierpieniach: Przepiórki, ekipa naszych seniorów, przegrały pięć do kółka z Myśliwcami — drużyną bazy lotniczej Robbins. Kałuże cienia zbierały się wokół naszych stóp, podczas gdy my przerzucaliśmy piłkę tam i z powrotem, rozmawiając z odrobiną smutku o mijającym lecie. W głębi serc podniecała nas myśl o nowym roku szkolnym. Przychodzi taki moment, gdy wolność staje się... hm, zbyt swobodna. Byliśmy gotowi dać się ująć w ryzy, by następnego] lata móc znowu fruwać. Rzucaliśmy szybkie i podkręcone, wysokie i niskie. Ben rzucał najlepsze] „płaszczki", jakie w życiu widziałem, a Johnny potrafił je odbić na moment przedtem, nim uderzyły w rękawicę. Szkoda tylko, że każdy z nas był królem] autu, No cóż* zawsze można mieć nadzieję na następny sezon. Pociliśmy się takmoże przez czterdzieści minut, kiedy Davy Ray rzekł:] — Hej, patrzcie, kto idzie! Spojrzeliśmy. Przez łan zielska brnął ku nam Nemo Curliss z rękami wbitymi w kieszenie. Nadal był chudy jak grochowa tyczka, a skórę miał wciąż białą jak serwetka. Bez wątpienia należało tu przypisać zasługę jego| mamie. 254 — Cześć! — powitałem go. — Siemasz, Nemo! — zawołał Davy. — Chodź nam trochę porzucać. — O, fajnie — skwitował to Johnny, wspominając obolałą dłoń. — Może tym razem Ben będzie łapał? Nemo potrząsnął głową i spuścił ją jeszcze niżej. Maszerował przez boisko, minął Johnny'ego i Bena, aż w końcu dotarł do mnie na ostatnią bazę. Kiedy się zatrzymał i wreszcie podniósł głowę, zorientowałem się, że przed chwilą płakał. Zza grubych szkieł widać było czerwone, opuchnięte oczy, a na policzkach błyszczały mu ślady łez. — Co się stało? — zaniepokoiłem się. — Ktoś ci dokuczył? — Nie — bąknął. — Ja... ja... Davy Ray podszedł do nas, trzymając w ręku piłkę. — O co chodzi? Nemo, ty płaczesz? — Ja... — Nemo zdławił ciche miauknięcie. Próbował nad sobą zapanować, ale przerastało to jego siły. — Muszę jechać — wy- szlochał. — Jechać? — Zmarszczyłem brwi. — Dokąd? — Daleko. Po proftu... — Nemo machnął chudym ramieniem — po proftu wyjeżdżam. Ben i Johnny też przyszli na ostatnią bazę. Otoczyliśmy go kręgiem, a Nemo płakał, ocierając zasmarkany nos. Ben nie mógł na to patrzeć; odszedł o parę kroków i zaczął kopać jakiś kamień. — Byłem u ciebie w domu, żeby ci powiedzieć, a twoja mama powiedziała, że jefteś tutaj —wyjaśnił Nemo. —Chciałem, żebyś wiedział... — Ale gdzie musisz jechać? Z wizytą do kogoś? — spytałem. — Nie... — Łzy od nowa popłynęły mu po twarzy. To naprawdę był straszny widok. — Wyprowadzamy się, Cory. — Wyprowadzacie się? Dokąd? — Nie wiem. Gdzieś daleko. — Rany — rzekł Johnny. —- Mieszkałeś sobie w Zephyr raptem przez jedno lato! — Mieliśmy nadzieję, że w przyszłym roku będziesz grał w naszej drużynie! — zawołał Davy. — Właśnie — dodałem. — I że będziesz chodził z nami do szkoły. — Nie. — Nemo potrząsał głową; w jego zapuchniętych oczach malowała się rozpacz. — Nie mogę. Musimy się przeprowadzić. Jutro wyjeżdżamy. 255 — Jutro? Dlaczego tak szybko? — Mama tak powiedziała. Mufimy jechać. Żeby tato mógł fprzedać trochę koszul. Koszule. No tak, racja, koszule. Nikt w Zephyr nie nosił białych koszul szytych na miarę