Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ludzie mówili - szczęśliwy; on przecież ciężko wzdychał przez sen, zasępiał się nawet po pijanemu, chmurzył brwi, skoro sam jeden pozostał. I potrzebna mu była ta szuja, co go otaczała, co mu szumiała w uszach, migała przed oczyma, co mu śpiewała, brzęczała, pochlebiała, płaszczyła się przed nim i rękę wyciągała bezwstydną; bo sam sobie zostawiony, nie wiedział, co z sobą począć. Sam jeden zostawszy musiał kłaść się spać lub wlec się do ekonomowej, słuchać rozbitej gitary i piszczącego jej śmieszku; a w ostatku łajał, bił i pędzał począwszy od psów pokojowych aż do ludzi. Była to właśnie chwila szału i upojenia. Noc zbiegła na kartach, na śpiewaniu, na skokach, przy butelkach i dziewczętach; ranek powitał rozmarzonych, rozkołysanych, szczęśliwych!! Jeśli się to nawet u nich szczęściem nazywało! Teraz próbowano koni, szachrowano psami, mieniano się na najtyczanki, frymarczono strzelbami i zapijano każdy handel, każdy zakład, każdą wygraną i przegraną. Jaś rzucił się na oklep na konia, ścisnął go silnymi nogami, wywinął nim na dziedzińcu, zakrwawił mu pysk mundsztukiem, w chwili okrył go potem i pianą, zasapał; a dowiódłszy odwagi, siły i zręczności, z odkrytą piersią, odkrytą głową i palącymi dłoniami skoczył na ziemię w biegu rzucając wierzchowcowi na łeb cugle i wracając z pewną dumą rozkoszną na ganek między towarzyszy. - Niechże kto z was tego na nim dokaże! - Brawo! - rozlegało się w sieniach. - Wielka sztuka - zaburczał ktoś na ławce. - Sztuka! Żadna sztuka! Hej, podajcie tu panu wierzchowca, prosimy spróbować. - O wa! No to cóż! Spróbuję! - I mały, blady, suchy Kazio, który się zgrał w nocy i kwaśny był jak ocet, podbiegł zapalczywie ku karemu. Skoczył raźnie, ale gdy siadł na niego, oczy mu na łeb wyparło, usta się ścięły, dęba się spiął koń pod nim, potem dał szczupaka i... Kazio na murawie. - Brawo! Brawo majster! - Jeszcze głośniej krzyczą panowie. - Wiwat leżący! Zdrowiu leżącego! Podniesiono go z ziemi, oblano dla otrzeźwienia rumem, napojono szampanem i znowu wesoło. - Teraz już i mama wstała, pójdziemy strzelać do celu. - Dobrze! Dobrze! Do celu! - wołają wszyscy. - Ot i na mszę dzwonią. W istocie - w ogrodzie na lewo, gdzie oficyna i kapliczka, odezwał się srebrny głosek dzwonka, który cały dwór żeński i faworytów starej pani zwoływał co dzień na nieszczerą może, ale pozornie gorącą modlitwę. Wiedzą dworacy, że okazanie się na mszy zyskuje łaski pani, a pani wiele jeszcze może i ma do dania. Jaki taki więc spieszy od elbika, od szklanki, od czułej rozmowy w towarzystwie gitary do kaplicy, gdzie mu więcej chodzi o to, by go stara pani podkomorzyna widziała, niż żeby mu Bóg modlitwę policzył. Biegną więc dworacy, oficjaliści, dziewczęta co tchu do kaplicy; nawet ekonom, nawet żona jego, porzuciwszy oficerów, i pisarz prowentowy, choć się zgrał z pańskiego spichlerza (bo grali na wódkę), i lokaje pana Jana. Ścieżką od oficyn poważnym krokiem postępuje pani podkomorzyna powoli, oparta na ręku ulubienicy swojej, panny Tekii Trawskiej, po cichu z nią rozmawiając. Twarz jej pełna łagodności i anielskiego spokoju, oczy niebieskie, lecz zbladłe, postawa szlachetna; uśmiech dobroci niewymownej, ubranie wdowie i skromne. Dość spojrzeć, by ją szanować Każde jej słowo, każdy ruch objawia serce dziecinnej dobroci, słodycz charakteru nieporównaną; i taki spokój na czole, w uśmiechu, w duszy, gdy tuż, tuż obok taka wrzawa, hałas i szaleństwo. Gdyby wiedzieć, gdyby zrozumieć mogła, ile powodów do zgryzoty i łez! Wszystko, co ją otacza, kłamie, począwszy od syna do ostatniego sługi; wszystko ją oszukuje; wszystko potajemnie, kochając ją nawet, z jej słabości, z jej nieprzerwanej ekstazy, co świat zasłania, naigrawa się i szydzi. - Jakże moja Teklusiu, powiadasz? - pyta idąc drogą panny Trawskiej. - Jasisko moje zdrowe? - O! proszę pani, jak rybka, dzięki Bogu, zdrowiuteńki. - Widziałaśże go dzisiaj? - A jakże. Biegłam oddać dzień dobry od JWPani; chciał zaraz pospieszyć sam, ale to za tymi gośćmi... - O! już to powiem ci szczerze, kochana Tekluniu, co goście mnie męczą. Ledwie mogę zobaczyć Jasia. Zbieram mu się nawet kiedyś powiedzieć, że nadto do siebie figur przypuszcza, i Bóg tam wie wreszcie jakich! Ale to serce złote! Przez dobro to robi